Trasa do Norwegii wyszła całkiem przypadkowo. Dostaliśmy samochód w piątek. Prawdę powiedziawszy cały dzień upłynął nam na "zbrojeniu" samochodu a jeszcze w sobotę, spinałem naczepę i uzupełniałem deskowanie na "firance" bo brakowało połowy desek.
W poniedziałek z samego rana, gdzieś po 5 wyjechaliśmy do Katowic, wszak jeszcze bez zalegalizowanego tacha. Jak "przewiduje ustawa" na odręcznych notatkach dojechaliśmy po 9 na miejsce. O 10, już pełnoprawnie korzystając z tachografu ruszyliśmy do Raciborza, na Karbon, na załadunek. Załadowali nam dość ciekawy ładunek, albowiem była to jak nazywali "pasta" w postaci walców ze sprasowanego węgla średnicy 1000 mm i wysokości ok. 1300 mm. Wrzucili nam 20 sztuk i sumarycznie wyszło 24500kg ładunku. Po odprawie na Urzędzie Celnym w Raciborzu ruszyliśmy we 4 kierowców na 2 samochody do Świnoujścia.
Nasza załoga:
Renault Magnum 480 dCi E3: Adam i Krzysiek
Volvo 480 D13A E5: Paweł i Marcin
W Świnoujściu byliśmy ok. 1:30 w nocy, we wtorek i dostaliśmy bilety na 4:00 na Jana Śniadeckiego.
A tu uchwycony, żeby nie powiedzieć przyłapany na spaniu w porcie. Koledzy poszli po bilety, no ja nie dałem rady... "Zmarło mi się" delikatnie.
Prom, jak prom, wiadomo jedzenie, prysznic, spanie, jedzenie. W Ystad byliśmy na 11 przed południem. Poniżej kilka fotek z chwili wejścia do portu.
Na pierwszym zdjęciu, w tle widnieje prom "Wawel", który planowo miał wypływać ok. 13:30.
Po zjechaniu z promu "dokręciliśmy" półtorej godziny pauzy (tyle nam brakło do "dziewiątki") ruszyliśmy na Malmo, trasą E65 do autostrady. Jak to w Skandynawii wiadomo - 80km/h i ani grama więcej. Oczywiście światła mijania włączone przez całą dobę. Pod Malmo wpadliśmy na autostradę i dalej w górę na północ na Goteborg, Oslo. Po drodze, zasuwając E20 spotkaliśmy słynne GIGA-zestawy:
Im dalej, w głąb Skandynawii zaczynały się typowe, dla tego regionu górki i charakterystyczne domki.
Za Goteborgiem, tam, gdzie jak to mówię, robi się "wesoło" wpadliśmy na E6, w kierunku Oslo na remontowane i budowane odcinki autostrad, na których momentami było "dość" wąsko. W coraz bardziej górzystym terenie nasze FH 480 pomimo, iż niedotarte dawało niezłego łupnia drugiej załodze, która jechała "telewizorem".
Im bliżej Norwegii tym widoki mieliśmy ciekawsze. Most, z którego malowniczo prezentowała się zatoka i całe jej otoczenie był dość słono płatny, bo za przejazd przezeń musieliśmy wyłożyć "jedyne" 100SEK.
Na granicę z Norwegią wpadliśmy ok. 20:00. Odprawa nie zajęła nam długo, albowiem mieliśmy już załatwione wszystkie papiery, towar był zwolniony bez problemów, nawet nie zamknęli nas celnie. Dlatego też nie zastanawiając się wiele poszliśmy spać, bo prom, którym mieliśmy płynąć kursował dopiero od 5:30 więc "dziewiątka" i rankiem ogień na tłoki do portu w Moss. Z Moss przeprawiliśmy się do Horten, żeby ominąć Oslo.
Z duszą na ramieniu ruszyliśmy na Larvik, na E18. Dwa tygodnie wcześniej, na trasie, którą obraliśmy spadł taki śnieg, że pozamykali drogi. W samym Larvik zatrzymaliśmy się na stacji, żeby zasięgnąć języka odnośnie sytuacji na drogach E36
i E134. Okazało się, że obie są przejezdne, i otwarte. Jak to ładnie określili są to drogi "letnie" i w zimie są pozamykane dla ruchu tranzytowego. Norwegowie okazali się bardzo miłym i otwartym narodem. Bardzo chętnie udzielili nam potrzebnych informacji i to w języku angielskim. Mieliśmy jednak alternatywę w postaci drogi E18 na Kristiansand na południowy zachód i dalej na północny zachód, lecz po tych informacjach okazało się to zupełnie niepotrzebne i za drogie (jak się później miało okazać). Jadąc z początku "trzydziestką-szóstką" na północny zachód nic nie wskazywało na to, że w górach czeka nas niezła gimnastyka.
Oczywiście i w Norwegii widać typowo skandynawskie budownictwo i drewniane brązowe domki
Dojeżdżając do drogi E134 jechaliśmy dość wąską skalną półką malowniczo położoną pomiędzy brzegiem jeziora a skalnym urwiskiem.
Wskakując na E134 widzieliśmy już pierwsze oznaki zimy co prawda nie na tyle, żeby nas one bardzo martwiły, ale podchodziliśmy do nich ze sporym dystansem. Wjeżdżając pod kolejny podjazd, już na E134 wyskoczył komunikat "Wysoka temperatura w przekładni" z "uroczym" symbolem CHECK. Gdzieś na jednym z parkingów (łatwiej byłoby to nazwać zatoczką, jak parkingiem) zatrzymaliśmy się i z niedowierzaniem patrzyliśmy na wskazania termometru w skrzyni biegów, który wskazywał... +117C. Postaliśmy pół godziny przy woni przypalonego układu wydechowego i rozgrzanej obudowy skrzyni biegów.
Powoli ruszyliśmy lecz temperatura niezbyt chętnie spadała. Zbawieniem okazał się leżący na poboczach śnieg, który sprawiał, że przy asfalcie było stosunkowo chłodno, co w czasie jazdy dość znacznie wspomagało chłodzenie przekładni. Słyszałem, że Skandynawowie bardzo często jeżdżą po zamarzniętych jeziorach, ćwiczą tam jazdę samochodem, skracają sobie też przez nie drogę. Nie dawałem wiary temu, lecz, jak zobaczyłem zamarznięte polodowcowe jezioro, przy temp. otoczenia +12C i ślady samochodów na tymże lodzie... uwierzyłem.
W miarę upływu kilometrów droga zaczęła się dość konkretnie zwężać, robić bardziej stroma i kręta.
Po "wtoczeniu się" na wysokość ok. 600m.n.p.m było już bardzo wesoło. Wiedzieliśmy, że jak zacznie sypać, pogoda się załamie nie będzie odwrotu. Nawet pół metra, żeby się odwrócić przez najbliższe 100km. Przed nami niemalże w oczach rósł gigantyczny lodowiec, który zdawał się nie mieć końca.
A przed nami, przodem... telewizor, który gonił ile dało rady z 24 tonami na ogonie
W chwilę, po ostatnim zdjęciu Magnumy od tyłu przesiedliśmy się z "Fiodorem" i to mnie przypadł najciekawszy fragment trasy - jak się później okazało... postarzałem się na nim o ok. 5 lat. Wystrzeliliśmy dalej w góry, w serce lodowca. 1000m.n.p.m.
Praktycznie cały czas na tejże wysokości przez ok. 10 km, przy dość silnym wietrze na prawą burtę wjechaliśmy do najdłuższego tunelu, przez jakikolwiek do tej pory jechałem. Miał ok. 6, 7 km, bardzo wąsko, kręto i... ślisko. Po wyjechaniu z tunelu trafiliśmy na 7% zjazd. Nie dość, że wąsko, kręto to jeszcze ograniczenie do... 30 km/h. Pierwszy raz w życiu zjeżdżałem z góry na "dolnej skrzyni" hamując VEB-em i do tego wspomagając się zasadniczym hamulcem, który w pewnym momencie lekko się przegrzał. Na ok. 60 km przed Saudą, miejscem rozładunku okazało się, że jedna z dwóch (krótsza - nr 520) dróg jest zamknięta z powodu zasypania śniegiem. Jadąc w górę, w tunelu, który można powiedzieć zawijał rogala - spirala w lewo i pod
górę Adam z Magnumy zaczął się skarżyć, że mu zaczyna ślizgać sprzęgło. Zrobiliśmy nawrotkę do drogi nr 13 i po 400 metrach droga nagle zakręcała i kończyła się mostkiem, nie budzącym jakiejkolwiek pewności przejazdu. "Fiodor" po oglądnięciu mostka stwierdził, że nie daje najmniejszych szans na przejechanie go. Po półgodzinie rozterek i dylematów zatrzymała się pracownica poczty norweskiej i powiedziała, że bez problemu tu przechodzą ciężkie samochody. Paweł oznajmił, że mu życie miłe, więc ja przy akompaniamencie trzeszczących desek, jęku zginanej stali i klekocie silnika przejeżdżałem przez 20-metrowy, zawieszony nad 60 metrowym uskokiem skalnym mostkiem. Nie wiem ile mi wiosen po tym wyczynie przybyło, ale powtórzyłbym jeszcze raz ten numer
). Droga, która prowadziła nas do miejscowości Sand skąd za przeprawę promem trwającą raptem 8, może 9 minut zapłaciliśmy 50EUR.
Po drugiej stronie czekała nas wspinaczka pod górę z przepiękną panoramą na jezioro, a raczej zatokę, która była częścią Morza Norweskiego.
Dojechaliśmy na rozładunek, o dziwo, w Norwegii środa była dniem wolnym od pracy, lecz ładunek, który wieźliśmy był pilny więc zrzucili nas w przeciągu godziny. Później powrót tą samą drogą do Sand-u (wspinaczka pod górę, strome zjazdy) i oczekiwanie na prom.
Po przeprawie promowej czekał na nas znany już wcześniej lodowiec. Zaczęło się zmierzchać, jednakże pora była o wiele późniejsza jak w Polsce. Na lodowiec wjechaliśmy w kompletnych ciemnościach, przy silnym wietrze i zamieci śnieżnej. W duchu się modliłem, żeby tylko dotrzeć "przed bramki", które to były zamykane na czas nieprzejezdności drogi. Gnając na złamanie karku Adam o mało nie przestrzelił stacji z parkingiem, która znajdowała się tuż przy szlabanie. Już na spokojnie zrobiliśmy naradę, o której wstajemy nazajutrz, żeby przed 15 zdążyć na załadunek w Szwecji. Po piwie i do spania. Rankiem, przed 7 wstaliśmy, tyle co wypiliśmy kawę i w drogę, dalej trasą E134 na Notodden w przepięknie malowniczym krajobrazie.
Zostawiając po lewej stronie Oslo wjechaliśmy w szereg tuneli, czy to pod górami, czy też pod zatoką przejechaliśmy do autostrady E6 i z niej obraliśmy kierunek na E18, na Sztokholm. Z "osiemnastki" wskoczyliśmy na 45 do Torsby do tartaku. Mieliśmy tam być przed 15:00 lecz z przyczyn obiektywnych spóźnienie sięgnęło 20 minut. Aż dziw bierze, że w tak czystym kraju, jak Szwecja były problemy z dostaniem na dużych stacjach AdBlue nie wspomnę już o dystrybutorze a o butli 5, czy też10 litrów... Szkoda mówić.
Załadowani 22,5 tonami ładunku w postaci drewna ruszyliśmy w drogę powrotną. Wzdłuż chyba najdłuższego, o ile nie największego jeziora w Szwecji, drogą nr 45.
Kierunek na Goteborg i później dalej na Malmo. Do portu wjechaliśmy ok.2 w nocy, w Wielki Piątek. Sprzedaż biletów prowadzili od 8:30 więc spanie no i od rana po bilet. Okazało się, że nie mamy "okeja" i byliśmy w kolejce oczekujących z... 500 numerem. Rzutem na taśmę dostaliśmy się na 22:00 na Polonię. Żałuję, że płynęliśmy nocą bo przynajmniej w dzień bym pozwiedzał prom i pooglądał trochę morza. Pływając P&O na Kanale to inaczej się płynęło (półtorej godziny i z jednego brzegu było widać drugi). Na 6 rano byliśmy już w Świnoujściu, tam przesiadka za kółkiem i ogień na tłoki, żeby zdążyć przed sobotnim zakazem do bazy. Na wysokości Polkowic "opuściliśmy" Magnumę bo brakło nam AdBlue i zawinęliśmy na Shell-a, żeby dotankować i dalej w drogę. Krajową "trójką" do A4 i na Wrocław-Katowice-Kraków. Przed Opolem dogoniliśmy Magnumę, przesiadka za kółkiem i jazda, na Kraków. Zjeżdżając już z "balickich" szliśmy na zakazie. No cóż, zdarza się. Wiem, wiem, ktoś powie, że na rocznej winiecie można jechać wracając zza granicy no i ma rację... ale nie na tygodniowej
. Na bazę zawinęliśmy tuż po 19. Jak się okazało zapałki nie było gdzie wcisnąć, nie mówiąc o całym zestawie. Po długich a ciężkich jakoś się ustawiłem i do domu na święta.
Na tym kończę tą dość długą opowieść. Zdjęcia a raczej jakość poniektórych pozostawia wiele do życzenia, albowiem robione nienajlepszej jakości aparatem i z kabiny. Jest to pierwszy opis trasy, i jeśli pojawią się jakieś ciekawe, to na pewno opiszę. Wszelkie krytyczne opinie zarówno pod kątem opisu trasy, zdjęć jak i samej jazdy mile widziane. Pytania - również.