Zaczęło się w piątek a właściwie w czwartek bo po zaśnięciu synka, wsiadłem w auto i pojechałem do mojego rodzinnego miasta co by mieć mniejszą trasę do pokonania dnia następnego i załatwić kilka spraw na miejscu. Dotarłem około 2 w nocy, więc już tylko spać. Rano wizyta w urzędzie i na bazę. Trochę papierkowej roboty i instrukcji a około 13 wyjazd służbową osobówką do słynnego Padborga (DK) na tzw. podmiankę.
Na miejscu byliśmy około 20. Auto które miałem „objąć” pojechało z chłodnią na serwis w momencie gdy wjeżdżaliśmy na teren firmy na której się zmieniają kierowcy z mojej firmy. Po godzinie auto wróciło więc mogłem spokojnie je obadać. Zaczęło się od wymiany akumulatorów, gdyż był z nimi jakiś problem wcześniej. Auto ma już najechane sporo kilometrów bo ponad 700000 km, ale w poprzedniej firmie miałem okazję jeździć takimi samymi Mercedesami z przebiegami 150000, 450000 i muszę przyznać, że jazda moim nie odbiega absolutnie od tych mniej „zmęczonych” co nie ukrywam cieszy. Auto nosi znamiona przejechanych kilometrów ale nie mają póki co one większego wpływu na komfort jazdy nim.
Pierwsze za co się wziąłem to tradycyjne sprzątanie gdyż od kilku tygodni Mercedes nie miał stałego kierowcy, przechodził z rąk do rąk i brak mu przez to było należnej „opieki”. Z polecenia szefa musiałem również przejrzeć wszelkie wyposażenie dodatkowe i wynotować wszystkie braki, uchybienia i rzeczy do zrobienia. Część z nich wyszła od razu (przepalone żarówki, uszkodzony blat stolika, błędy komputera, uszkodzony pistolet powietrza) pozostałe w trakcie trasy (lekki luz na kierownicy i „ściąganie” na prawo, uszkodzona przednia prawa opona) itp. Po posprzątaniu musiałem przestawić auto żeby nie przeszkadzało w załadunkach i poszedłem spać, gdyż mój skoczek miał dojechać dopiero nad ranem.
Około 6 dnia następnego dotarł do mnie mój skoczek, przywieźli go spod Lipska kierowcy z innego auta firmy. Około 7 rano podjechaliśmy po naczepę która była przez noc ładowana i około 9 ruszyliśmy w trasę – kierunek oczywiście Włochy z trzema miejscami rozładunku. Niemcy spokojnie, tankowanie w Austrii i pierwszy rozładunek o 4:30 rano w miejscowości Colturano, po nim pauza bo następny dopiero następnego dnia. Drugi rozładunek kilkanaście kilometrów od pierwszego, podjechaliśmy więc nań tuż po pauzie bo i tak wyjdzie następna do następnego a 24h jeszcze nie potrzebne i nie wyszłoby. Rankiem dnia następnego kazano czekać na informację o tym pod którą rampę należy podjechać - rozładunek jednej palety – podjechałem, drzwi się otworzyły, rampa poszła w dół, zatrzęsło się na naczepie, za chwilę rampa schowana, drzwi zamknięte, odjechałem, papiery podpisane z biura więc „dzida” na III rozładunek. Tam dość ciężki wjazd na firmę bo zupełnie nie przystosowany dla zestawów. Wchodzę na naczepę otwieram ścianę a tam zamiast dwóch palet stoją trzy – znaczy, że na II miejscu rozładunku nie zabrali swojego towaru – lekki szok bo we Włoszech częściej ukradną niż zostawią to co ich. Wracamy więc na II miejsce gdzie jak nas zobaczyła kierowniczka magazynu złożyła ręce w dziękczynnym geście i coś tam gadała po swojemu. Okazało się, że rozładowywacz wszedł na naczepę zobaczył pustą naczepę to się z niej zawinął – nie zauważył, że to chłodnia ze ścianą która to była właśnie opuszczona. Teoretycznie to nasz obowiązek ją otworzyć ale we Włoszech podjechanie pod rampę wcale nie oznacza tak rozładunku jak i załadunku więc po podjechaniu nigdy nie wyłączam agregatu i nie podnoszę ściany jeśli jest opuszczona bez wyraźnego polecenia żeby nikt nie zarzucił mi, że temperatura ładunku jest nieodpowiednia. W tym wypadku byłem absolutnie bez winy bo nikt nam nie powiedział, że nie rozładował, w biurze papiery wydali bez sprzeciwu – dlatego szefowa tak dziękowała. Na miejscu umyliśmy sobie naczepę by była przygotowana na załadunek. Znaleziono dla nas mieszane i znów trzy. Zbieraliśmy je drugą połowę tego dnia – między innymi jakieś mięso z małej rzeźni gdzie mieliśmy nieprzyjemność oglądać zabijanie krów z których owe mięso było zrobione. Na trzecim miejscu spotkaliśmy się z kierowcą ze znajomej firmy ze Szczecina który czekał by nam przekazać jedną paletę.
Trasa do granicy znów bez przygód, odprawa celna i tankowanie w Austrii i powrót przez Niemcy do Padborga by zostawić część ładunku a pozostałą do miejscowości Tilst koło Arhus i powrót do Padborga. Dzień „wolny” wykorzystałem na to by „umyć” auto ( cudzysłów gdyż czyniłem to z pomocą gąbki do naczyń, pieluchy i zimnej wody z bańki) mój skoczek zaś jedynie odpoczywał
Załadowano nas w nocy i nad ranem ruszyliśmy znów na Włochy.
Dwa miejsca rozładunku – jedno w miejscowości Choggia koło Wenecji drugi zaś Ariano Irpino koło Benevento z przejazdem przez Austrię przez Salzburg i Villach – jako, że oba miejsca rozładunku dzieli spora odległość to udało nam się wygospodarować trochę czasu wolnego by pozwiedzać wspomnianą Chioggię. Ciężko się czuć jak turysta jak się ma świadomość, że trzeba za chwilę dalej jechać choć spacer był przyjemny i nie zapowiadał nadchodzących kłopotów. Dojazd do drugiej firmy zapowiedziano nam w smsie, że jest „polną drogą” – i faktycznie okazała się ona wąską żwirówką pełną muld zlokalizowaną na końcu świata. Była już ciemna noc więc chciałem stanąć lekko z boku co by nie blokować wjazdu do firmy lub wzdłuż niej, jednak podwyższenie wzdłuż okazało się zbyt gwałtowne i podpory by o nie zahaczyły – wycofując skoczek dość nieroztropnie nie uprzedził mnie o pewnym dość istotnym fakcie istnienia z mojej prawej strony pewnego podłużnego zagłębienia w które oczywiście nie omieszkałem się [wycenzurowano] (wybaczcie). Po upływie nocy drugi już raz w mojej karierze dane mi było zaznajomić się z panem dźwigowym. Gadania, cmokania, naradzania się, wypalonych papierosów było typowo po włosku bo na około 3 godziny – samo wyciągnięcie trwało może 20 minut. Szkoda gadać ale pechozol ze mnie pełną gębą – najgorsze, że pewna włoska lafirynda chciała coś ugrać na moim nieszczęściu i jeszcze je powiększyć gdyż zapisała iż przez to uszkodzone zostały trzy palety z towarem co było wierutną bzdurą a na szczęście potwierdził magazynier przez co uniknąłem dodatkowych kosztów którymi mogłaby być obciążona firma.
Po rozładunku 45h pauzy w dość smutnym żeby nie powiedzieć nudnym miejscu. Po niej podjazd na załadunek który okazał się nie gotowy i znów 12h pauzy po której załadowaliśmy całościowy ładunek nektarynek do Szwecji. Powrót przez Włochy w miarę spokojny choć jak zwykle nie bez emocji na odcinku Florencja – Bolonia (spalone hamulce pewnej Magnumki).
Niemcy bez emocji, prom z Rostocku na falach darmowego Internetu i rozładunek w Helsinborgu.
Ubolewam strasznie, że nie doszedł do skutku spodziewany, umawiany i wyczekiwany drugi już spot z
Jeszkinem dla którego wiozłem arcyważne wyposażenie z Polski – zawrócili mnie 60km od niego – na psa urok, motyla noga i tym podobne epitety zmuszony jestem z tego powodu użyć. Dzień ów wynagrodził nam ową niedogodność tym, że stał się Dniem Marynarza gdyż trzykrotnie w czasie jego trwania płynęliśmy promami ( Rostock-Trelleborg; Helsinborg-Helsingor; Kalundborg-Arhus).
Dotarliśmy nad ranem do Aalborga, po pauzie przerzut zeń do Padborga, gdzie pożegnałem się z naczepą (tą która lubi jak jej zmieniać żarówki) i pojechałem do Kolding by odebrać kolejną (nowszą, ładniejszą, mniej dobitą, z cichszym agregatem i jak się później okazało stawiająca mniejsze opory). Po powrocie do Padborga pożegnałem się z kolei z dotychczasowym skoczkiem, przywitałem kolejnego i otrzymałem sms’a z informacją, iż załadują nas na Hiszpanię. Ucieszyła dość odmiana od Włoch tym bardziej, że w Hiszpanii mnie jeszcze nie było. Rozładunków aż pięć z czego trzy na tzw. Mercach czyli swoistych targach ryb, owoców itp.
Jechaliśmy większość trasy w dwa auta więc jako nie mającemu doświadczenia na owej trasie było łatwiej. Po drodze mały problem w Holandii gdyż na skutek poważnego pożaru lasu (przed Eindhoven) część autostrady była zakorkowana. We Francji się rozstaliśmy i na pierwszy rozładunek dotarliśmy bez problemów dzień przed. Poszliśmy wieczorem, gdy ustał upał, na spacer ale niestety niewiele można było pozwiedzać. Rozładunki w niedużych odległościach i siebie z dość ciasnymi godzinami awizacji okazały się nie lada wyzwaniem w obliczu nowej autostrady, nieaktualnej nawigacji, zmiany oznaczania zjazdów i mojego błędu (pojechaliśmy po I rozładunku na III miejsce zamiast na II a, że było jeszcze zamknięte to cofnęliśmy się na II oczywiście spóźniając nań jak i na wszystkie pozostałe. Co ciekawe na ostatnim miejscu okazało się, że pół palety nie należy do tego któremu ją przywieźliśmy do czego zresztą przyznał się dopiero po interwencji zleceniodawcy. Dobrze, że u niego myliśmy naczepę bo towar zabrał nic nie mówiąc i gdybyśmy zaraz po załadunku odjechali na pewno by przepadł. My jednak znów „czyści” bo wszystkie CMR’y podpisane bez uwag. Okazało się, że IV rozładowywacz nie zabrał swojej palety, zabraliśmy więc ją i odwieźliśmy mu otrzymując sporą dawkę podziękowań – lecz jedynie słownych
.
Po rozładunkach kierunek miejscowość Cestas we Francji, fabryka ciasteczek LU. Na miejsce dotarliśmy około 17:15, więc za późno na załadunek, cofka na autostradowy parking i załadunek o 7 rano. Podjeżdżając pod rampę w ostatnią lewą oponę naczepy wbił się 2cm kawałeczek jakiejś blaszki który ją skutecznie uszkodził. Wymiana koła poszła nam dość sprawnie choć okazało się, że opona na kole zapasowym jest dość zużyta a sama felga stara i zardzewiała. Naczepa z wypożyczalni więc najprawdopodobniej ktoś kto ją poprzednio używał podmienił na tego szrota. Francja dość spokojnie, korek w Paryżu a dalej już bez problemów. Prom z niemieckiego Puttgarden (sporo aut w kolejce i 3h oczekiwania na wjazd) do duńskiego Rodby i dalej do miejscowości Jyderup na magazyn znanej w Polsce dużej firmy Frode Laursen. Część trasy pokonywana przepiękną drogą lokalną (zakręt za zakrętem, pagórki, zameczki czy pałacyki, jeziorka, lasy). Na miejscu wieczorem więc rozładunek dopiero dnia następnego. Przy bramie po raz kolejny dane mi było doświadczyć tego, że Rumuni to bardzo fajni ludzie – uciąłem sobie z dwoma kierowcami pogawędkę, pogotowaliśmy z moim skoczkiem i poszliśmy spać. Rano szybki rozładunek ciasteczek (pani wyciągała wózkiem po trzy palety na raz) i jazda do Padborga, skąd samym koniem zjechałem zabierając innego kierowcę na bazę gdyż moje auto musi przejść przegląd ogólny i silnika, musi zostać w nim naprawiona lodówka i wymienione parę elementów które się uszkodziły feralnego wieczora w Ariano Irpino.
Mój skoczek zgodził się dzień wcześniej na zostanie tydzień dłużej czego dane mu było pożałować już kilka godzin później, ja się nie zgodziłem co w obliczu panującego w całej Europie skwaru czy korków we Francji było bardzo dobrą decyzją. Jadę więc nad jezioro.
Zdjęcia:
Czasem żeby rozładować trzeba stanąć jak paralityk:
Dzień Marynarza:
Góreczki już nie Brennero:
Francuzi podlewają drewno (nie drzewa)
To co lubię najbardziej czyli historia motoryzacji:
Więcej zdjęć:
http://filippo.picturepush.com/album/10 ... odnie.html
PS: Podwójna obsada źle się odbija na mojej psychice a trzy tygodnie sprawiają, że mój syn tęskni za mną za bardzo. Trzeba będzie coś z tym zrobić, im prędzej tym lepiej.