Ciąg dalszy nastąpił:
Pauza kończyła nam się w sobotę rano, około godziny 11:30 dostaliśmy informację by jak najszybciej udać się do firmy gdzie zwykle ładujemy gdyż czekają na nas z załadunkiem. Od poprzedniego razu zdecydowaliśmy się pauzować, czy też czekać na załadunki na jednej ze stacji paliw w Padborgu gdyż firma nas ładująca nie zapewnia praktycznie żadnych „wygód” poza dostępem do wody – nie ukrywam, że trochę to irytuje biorąc pod uwagę to, że pauzy weekendowe wypadają tam nader często i z czym miałem do czynienia w norweskim oddziale podobnej firmy (Thermo Transit) w Vestby gdzie dla kierowców było wydzielone specjalne pomieszczenia z toaletą, prysznicem, pralką, suszarką, mikrofalówką, lodówką, ekspresem do kawy, telewizją kablową i darmowym dostępem do internetu bezprzewodowego. Dlatego od teraz pauzujemy na Shellu gdzie mamy darmowy net, toaletę, bar i prysznic (niestety płatny 2,7euro) bo kierowca to nie pies, żeby stał gdzieś na końcu świata w polu i pilnował trawy i krzaków.
Załadowano nas w ekspresowym tempie bo w 8minut – spieszyło im się bo o 12 kończyli pracę. Po załadunku, poszedłem załatwiać formalności i okazało się, że rozładunek jest przewidziany na rano dnia następnego co mnie dość zirytowało bo biorąc pod uwagę odległość, harmonogram dostaw nie uwzględniał niczego co mogłoby się na trasie zdarzyć (korki, awarie itp.), dojazd na pierwsze miejsce ustalony „na styk”.
Całe szczęście na całej trasie nic się nam nie przydarzyło ale na pierwszy rozładunek przyjechaliśmy z godzinnym spóźnieniem – nie miało on jednak żadnego wpływu na cokolwiek poza naszym zmęczeniem. Drugie miejsce musiało pokazać po raz kolejny „włoską inteligencję”. Ogromna firma (Esselunga) w miejscowości Biandrate, podjechaliśmy pod szlaban, podszedłem do okienka a „pan” ochroniarz od razu zdecydowanym głosem, mającym chyba odwrócić uwagę od nikłego wzrostu i mizernej postury, kazał zaparkować od razu auto na parkingu. Jako, że byliśmy we dwóch to kolega pojechał, parking 200metrów dalej ale z dość nieszczęśliwie wyprofilowanym wjazdem/wyjazdem. Podszedłem znów do okienka po to by wysupłać z włoskiego bełkotu, że koniecznym jest zostawić panu Nerwoliemu Przykrótcello nasze paszporty lub inne dokumenty tożsamości, poszedłem więc po nie do auta (400metrów – niby trochę ruchu nie zaszkodzi ale mógł gamoń powiedzieć od razu). Wróciłem, gamoń wziął dokumenty, zapisał na kartce numer rampy, wydał identyfikator i kazał wjeżdżać – okazało się więc, że wjazd na parking był całkowicie zbędny bo wszystko, nie licząc mojego spaceru do auta trwało jakąś minutę a w tzw. międzyczasie do firmy nie wjechało ani jedno auto. Ja rozumiem procedury ale cała ta szopka z wjazdem wydała mi się arcy idiotyczna. Na rampie zaniosłem papiery, rozładowali bez najmniejszego sprzeciwu i bez mojego udziału, bez problemowo – chociaż tu. Przy wyjeździe mikrus musiał zajrzeć na chłodnie – kolejny błysk inteligencji, gdyż nie robił tego przy wjeździe więc skąd mógł wiedzieć czy to co mi zostało na naczepie (na trzeci i czwarty rozładunek) nie ukradłem z pilnowanej przez niego firmy – farsa, ale nas wypuścił bez sprzeciwów.
Kierunek Mediolan. Na trzecim miejscu okazało się, że wjazd na tzw. „merca’ę” (takie jakby targowisko/bazar z działami owoców morza, mięsa itd.) możliwy będzie dopiero około północy gdyż wtedy otwierają bramy dla dostawców. Pauzowaliśmy więc sobie koło zakola tramwajowego, gdyż zasadniczo byliśmy jakieś 4km od ścisłego centrum Mediolanu. Pauza upłynęła na oglądaniu filmów i „odpędzaniu” męskich odpowiedników „cór Koryntu” o dziwo na motorach z którymi we Włoszech ma się nader często do czynienia. Rano rozładowano nas szybko i sprawnie więc udaliśmy się na ostatnie miejsce rozładunku którym była dość mała firma handlująca owocami morza a zlokalizowana w dość niezwykłym miejscu bo pod zabytkowym bardzo szerokim i długim wiaduktem na którym przebiegała chyba główna linia kolejowa Mediolanu. Dojazd do firmy wiódł przez ulice bliskie centrum miasta a co najdziwniejsze przypominały one trochę ulice spotykane w Berlinie. Po rozładunku oczekiwanie na wieści o ładunku powrotnym. Przyszły one po około 4 godzinach – co nas ucieszyło bo skoczek zdążył znaleźć w okolicy piekarnie gdzie zaopatrzyliśmy się w świeże bagietki, zjedliśmy śniadanie i zdrzemnęliśmy po nim.
Załadunek jakieś 200km dalej – tym razem suszone bakalie oraz winogrona w drugim miejscu. Właśnie w nim spotkaliśmy dwóch ślązaków w magnumce na katowickich tablicach którzy czekali już trzeci dzień na załadunek – miła pogawędka (zawsze lubię posłuchać gwary śląskiej), pojedliśmy winogron bo się ładującemu jedna paleta wywróciła z pospiechu, i pojechaliśmy dalej. Tego dnia dojechaliśmy już tylko do Vipiteno gdyż ładunek przeznaczony był do Norwegii więc musieliśmy zrobić rano jego odprawę celną. Rankiem zaniosłem wszystkie dokumenty do agencji, odwiedziłem kapliczkę w której umieszczone są zdjęcia kierowców i alpinistów którzy zginęli w tych okolicach (choć nie tylko w tych) bo mimo, że chrześcijaństwo nie odgrywa w moim życiu specjalnej roli to taka wizyta działa na podświadomość i hamuje zapędy do szarżowania z własnym życiem – polecam wizytę tym którzy jeżdżą na Włochy tą drogą.
Po odprawie czyli około 9:30, jak się to przyjęło pisać na WC, „ogień na tłoki” i około 2:30 zameldowaliśmy się w Padborgu. Rano rozładunek i znów długa pauza, zakłócona jednak podciągnięciem naczepy należącej do „zaprzyjaźnionej” firmy z terminalu kolejowego na rozładunek i z powrotem.
Po 45 godzinach kolejny załadunek i kierunek Ariano Irpino – czyli dla śledzących moje losy, miejsce już znane bo tam właśnie miałem spotkanie z włoskim panem Dźwigiem. Ogólnie mało przyjemne miejsce, daleko i kiepski dojazd ale jak każą to trzeba jechać. Po drodze w Niemczech straszliwe korki – na szczęście wszystkie w przeciwnym kierunku do naszego. Wyszło mi, że jeden z nich miał długość 65km choć niemieckie radio podawało zaledwie 52km. Chyba okres urlopowy się zaczął a do tego była to sobota więc stąd to wszystko. Udało nam się dojechać za Bolzano bo po drodze się specjalnie nie spieszyliśmy i zrobiliśmy sobie dwa postoje (drzemka i zakupy w Aldi’ku) więc skończył się nam czas pracy.
Rankiem po przebudzeniu okazało się, droga przy której stoimy znów zakorkowana, ale znów na szczęście w przeciwnym kierunku. Ruszyliśmy więc spokojnie do Ariano, korek z przeciwka liczył jakieś 35km – od celu dzieliło nas jakieś 760km co przy pomyślnych wiatrach wymagało dwóch szycht i kawałka trzeciej ale niepokoił ten korek z przeciwka.
Pierwsze 100km udało się przejechać ze średnią prędkością 87,5km/h co było zdecydowanie pocieszające, kolejne 20km również a później zaczęła się gehenna – pokonanie kolejnych 100km zajęło nam 3,5 godziny gdyż co kilka kilometrów z zupełnie niezrozumiałych powodów stawaliśmy lub jechaliśmy 2km/h. Dojazd do Ariano Irpino zajął nam pełne trzy szychty i zmęczył dość skutecznie. Tym razem już nie pojechałem pod firmę od razu ale znalazłem bezpieczne miejsce na parkingu przy stacji paliw. Rano podjazd na rozładunek i dojazd na drugi oddalony od pierwszego o około 250km, zlokalizowany ku uciesze „rzut beretem” od Adriatyku.
Po rozładunku pozwolono nam umyć na firmie naczepę, choć musiałem to robić w ekspresowym tempie bo na rozładunek czekał już jakiś Bułgar. Po umyciu i ogarnięciu znaleźliśmy parking oddalony od Adriatyku o 200 metrów, więc oczywiście najpierw udaliśmy się na plażę. „Plaża” okazała się skalistym, ostrym, pofałdowanym brzegiem z którego ni bardzo jest jak wejść do wody tym bardziej, że fale były dość duże więc rzucenie przez nie na skały mogłoby się skończyć tragicznie. Udało się jednak znaleźć zatoczkę w której mogliśmy spokojnie wejść do wody i zażyć ochłody. Była to moja pierwsza wizyta nad morzem śródziemnym i przyznaję, że jestem rozczarowany bo chyba za bardzo przywykłem do polskich szerokich piaszczystych plaż i wody o mniejszym stopniu zasolenia. Tym bardziej, że mieszkam od dwóch lat 35km od Bałtyku. Po kąpieli relaks bo na informację o załadunku mamy zaczekać do poniedziałku.
W poniedziałek około 10:30 dostaliśmy informację, że na popołudnie mamy ustawiony załadunek w miejscowości Noicatarro położonej jakieś 50km od miejsca w którym się znajdowaliśmy. Jako, że nuda, wiatr i brak słodkiej wody dawały nam się już we znaki udaliśmy się tam od razu. Po drodze natknęliśmy się na dość kuriozalną sytuację. Przez dach jadącego przed nami auta wyłonił się w pewnym momencie człowiek który dawał znać by zatrzymać kierowcę auta na którym siedział. Był to zapewne jakiś nielegalny imigrant lub ktoś taki. Udało nam się zrobić mu zdjęcie.
Na miejscu byliśmy około południa gdyż przejazd przez „obwodnicę” Noicatarro przysporzył nam sporo problemów. W pewnym momencie nadjechała Policja co trochę mnie zdziwiło gdyż byłem na drodze na której mogłem być i raczej żadnego zakazu nie złamałem – bo muszę przyznać, że we Włoszech zdarza mi się nader często łamać zakazy dla pojazdów ciężarowych gdyż nie ma innej opcji dojazdu do firm, lub znalezienie drogi bez zakazu zajęłoby zbyt dużo czasu – pisałem już o tym, że Włosi są beznadziejnym źródłem informacji drogowej. Młody policjant zsiadł ze skuterka więc zacząłem sięgać po dokumenty ale ku naszemu ogólnemu zdziwieniu wyciągnął z kieszeni bardzo głośny, jak się za chwilę okazało, gwizdek i wymógł nim na beznadziejnie parkujących swojej auta osobowe mieszkańcach by je poprzestawiali po to byśmy mogli bez przeszkód spokojnie przejechać przez bardzo wąską „obwodnicę”.
Włosi mają od wszystkiego inny rodzaj policji (Polizia: Stradale, Penitenziare, Locale, Municipale, de Finanza i do tego jeszcze Carabinieri) i każda jeździ innymi autami, ma inne uprawnienia, inne umundurowanie itd. Nam w tym przypadku pomagał przedstawiciel Polizia Municipale czyli z tego co wydedukowałem coś jak nasz prewencja czy dzielnicowi (tacy niby najbliżej ludzi i od wszystkiego). W kilku miejscach policjant wstrzymywał ruch żebyśmy swobodnie przejechali przez pozostałą część miasta i jako, że pokazaliśmy mu nazwę firmy do której zmierzaliśmy pilotował nas pod samą jej bramę, po czym ukłonił się grzecznie i oddalił w nieznanym kierunku. Takie zachowanie policji zasługuje tylko i wyłącznie na pochwałę.
W firmie zaliczyliśmy konieczny już prysznic, dobre śniadanie i czekaliśmy do godziny 15 na załadunek. Po wybiciu owej godziny szybko nas załadowano i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ładunek mamy do Szwecji, lecz mieliśmy go dociągnąć jedynie do ringu Berlina na podmiankę, gdyż mijają już nam 3 tygodnie w trasie i powinniśmy zjeżdżać do domu. W ciągu nocki udało nam się dojechać tuż za granicę Austrii z Niemcami gdyż o 7 rano skończył się nam czas pracy.
Wszystkim parkującym/pauzującym na Agip’ie Inntal (w stronę Niemiec, chociaż w przeciwną też chyba da radę dojść do jeziorka) polecam wizytę nad jeziorem oddalonym jakiś kilometr od parkingu – woda w jeziorze nie należy może do najcieplejszych ale jest krystalicznie czysta i przy panujących temperaturach daje ochłodzenie i chwilę relaksu. Idzie się pod szlabanem który jest na samym początku stacji, z górki a potem w lewo i cały czas prosto.
Wiele wskazywało na to, że po starcie z Inntala dojedziemy do berlińskiego ringu na podmiankę i stamtąd pojedziemy samym autem na bazę celem założenia z powrotem naszej lodówki, jednak nie została ona jeszcze naprawiona więc nasza spedytorka poprosiła żebyśmy pojechali z towarem do miejsca przeznaczenia a podmiana nastąpi w piątkowe popołudnie w Padborgu.
Obraliśmy więc od razu kierunek Rostock. Dotarliśmy tam o godzinie 4 rano w środę a prom mieliśmy zarezerwowany dopiero na godzinę 22:45. Cały dzień więc wylegiwaliśmy się. Na promie zaparkowaliśmy przed 22. Udaliśmy się na posiłek – nic specjalnego, bo od jakiegoś czasu na „Skanie” dają ciągle to samo. Dobrze, że mieliśmy sporo czasu przed więc dobrze zjedliśmy gotując „w paleciarze” przez co ustrzegliśmy się prawie pewnej zgagi po promowym posiłku.
Większą część rejsu spędziłem przed komputerem a kolega na zwiedzaniu promu i spaniu. Na promach Scandlines internet bezprzewodowy jest już dostępny normalnie bez ograniczeń, kabli czy logowania, tyle że najlepiej odbiera w „Drivers Lounge”.
Zjazd w Trelleborgu coś około 6:30, gdzie spotkaliśmy kolegów z firmy którzy płynęli innym promem. Okazało się, że zrzucają też w Helsingborgu więc udaliśmy się tam właśnie razem. Na miejscu mieliśmy małe problemy ze znalezieniem firmy w której mieliśmy rozładować gdyż w dokumentach widniała firma zamawiająca a nie ta z której usług składowania korzysta, więc odbierająca. Konieczna była więc wizyta najpierw u zamawiających po to by wskazali nam gdzie dokładnie mamy rozładować – niepotrzebne zamieszanie i strata ponad 1,5 godziny. Po rozładunku około 3 godzin pauzy po których udaliśmy się do miejscowości Eslov by załadować mrożoną pizze do Rygestrup w Danii. W Eslov znów problemy ze znalezieniem miejsca załadowania towaru gdyż fabryka pizzy korzysta z magazynów DB Schenkera a adres załadunku przysłała nam swój, znów zmarnowany czas. W Schenkerze okazało się, że załadować mamy sami w dodatku dość dziwnym wózkiem – chłopaki na magazynie szybko zauważyli, że idzie mi to tragicznie i załadunkiem zajął się sam kierownik.
Po załadunku udaliśmy się do Rygestrup po drodze pokonując most łączący Szwecję z Danią. Na miejscu byliśmy już około 17 lecz okazało się, że na rozładunek jest to za późno gdyż możliwe są one tylko do godziny 14. Trudno, stoimy więc do rana. Pogoda się załamała więc cały wieczór siedzieliśmy w aucie bo lało przez cały czas.
Pobudka o 7:00 ale znów trzeba czekać na rozładunek gdyż za mało osób przyszło do pracy. Około 10, ruszamy na pusto do Padborga skąd mieliśmy się udać na zasłużony wypoczynek do domu. Dzień wcześniej mój skoczek został poproszony o to by został w trasie jeszcze kilka dni dłużej, na co się zgodził. W Padborgu zameldowaliśmy się około 14 a o 15 przyjechała podmiana. Przywieźli mi dość przykrą niespodziankę – spedytor zapomniał mnie poinformować, że mam zostać jeszcze jeden dzień dłużej gdyż do Padborga przyjechało aż 5 kierowców na podmiany i ten który miał mnie zmienić nie zmieścił się już w firmowej osobówce. Dlatego też mam w nocy z piątku na sobotę załadować naczepę i dojechać z nią do Magdeburga dokąd przyjedzie mój zmiennik. Pal sześć ten jeden dzień dłużej ale wqurwiło mnie to, że nikt mnie o tym nie poinformował odpowiednio wcześnie. Jak mam spojrzeć w oczy 2,5latkowi któremu powiedziałem przez telefon, że jak wstanie w sobotę rano to tata już będzie przy nim – nie chcę, żeby bez względu na wiek moje dziecko pomyślało kiedykolwiek o mnie jako kłamcy!
Chłopaki się poprzepakowywali i pojechali do domu a ja zostałem. Ci którzy zostali w Padborgu wpadli na pomysł żeby pograć w piłkę. Nie da się ukryć, że śmiechu przy tym było sporo a zmęczenie przyszło bardzo szybko. Ja do nożnej mam dwie lewe nogi więc robiłem za fotografa ale w następną trasę zabieram piłkę do siatkówki musowo.
Załadunek rozpoczął się o 4:30 rano a zakończył się o 6:00 – ruszyliśmy w kierunku Magdeburga. Na umówione miejsce podmiany dotarliśmy przed południem ale okazało się, że mój zmiennik ugrzązł w korku tuż przed ringiem Berlina a potem na nim. Przez to wszystko dotarł do nas dopiero o 15:00. Ruszyłem więc szybko do domu i niestety też musiałem swoje w korku odstać i jechać objazdem przez co zmarnowałem dobre 1,5 godziny w Berlinie. Na bazie okazało się, że akumulator w moim S123 wyzionął ducha po miesięcznym postoju i konieczna była pomoc aku ze służbówki. Po odpaleniu ruszyłem na krajową „szóstkę” i do Lęborka dotarłem o 22:30. Z moich wyliczeń wychodzi, że zrobiłem dziś od 6:15 rano do 22:30 około 1200km i co najdziwniejsze piszę te słowa o 2:30 bo nie mogę zasnąć.
Dwa tygodnie wolnego przede mną. Kolejny wyjazd planowany na 27 sierpnia
Kilka zdjęć:
Ja zrzucam, on ładuje
Wschód słońca nad Adriatykiem
Synek sobie zażyczył auto "takie jak tata" i oto co udało mi się kupić na włoskiej stacji paliw
Chłopcy Andarowcy dbają o tężyznę fizyczną
Połowa "zimnej" połowy mojej firmy
Więcej zdjęć -
http://filippo.picturepush.com/album/11 ... aro-2.html