Witam. Jak już większość ludzie zauważyła moje początki nie były łatwe. Problemy w poprzedniej firmie nauczyły mnie paru cennych rzeczy, które na pewno się przydadzą jeszcze nie raz. Ważne, że sprawę mam już za sobą i nie chcę do tego wracać.
Minął miesiąc jak szukałem kolejnej roboty. Celowałem w transport krajowy, ale rynek pracy niestety nie oferował żadnych normalnych warunków. Postanowiłem, więc spróbować jeszcze raz międzynarodówki. Pomyślałem, że może nie będzie tak źle jak w poprzedniej firmie. Poszperałem i natrafiłem na ogłoszenie. Podczas rozmowy telefonicznej umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną. Pojechałem następnego dnia. Pierw pogadałem ze spedytorem jak robota u nich wygląda etc. Ogólne info o firmie. Pół godziny później przyjechał szef. Gadka szmatka, dał mi atlas do ręki, adres i szukaj pan tego. Byłem nieco zdziwiony, pierwszy raz takie coś widzę żeby sprawdzali umiejętność korzystania z map i atlasów. Oczywiście poradziłem sobie bez problemu, ojciec mnie w trasie na mapach wychowywał. Później test ogólnej topografii Europy i sprawdzenie czy poprzednia firma na pewno istnieje… Nie było problemu. Na początek propozycja 18gr/km 10 – 14k km w miesiącu. Ogółem nie za dużo. Ale ok., każdy kiedyś zaczyna. Zanim wyszedłem z biura szef zadał mi pytanie czy chciałbym wziąć kogoś na przyuczenie. Ja odparłem na to, że sam się przecież jeszcze uczę i nie mam za dużego doświadczenia. Stwierdził, że wiem wystarczająco dużo, żeby kogoś wziąć. Szybka kalkulacja w myślach i się zgodziłem. W firmie nalegali żeby jak najszybciej wyjechać, ale niestety, szkoła ważniejsza, wyjechać mogłem dopiero w poniedziałek. Przez te 5 dni szykowałem się do trasy. Spakowałem najważniejsze rzeczy, oczywiście podstawą był atlas i parę innych map. W poniedziałek o 9 zgłosiłem się w biurze. Podpisaliśmy umowy, poznałem nowego kierowcę i pojechaliśmy po auto na pobliski parking. Samochód to stary master, 2.5DCI 120Km. W środku syf, jakieś starocie porozwalane, pełno kurzu… Pomyślałem, że będzie co sprzątać na weekendzie. Masterem pojechaliśmy na zakupy do Tesco. Trochę zeszło, bo przecież ja lubię co innego niż on i odwrotnie, ale jakoś się dogadaliśmy. Kolega pojechał do domu a ja dostałem polecenie oczekiwania do 15 na parkingu, a jeśli nic nie będzie to auto pod dom. O 15.10 Byłem już w drodze do domu. Zjadłem obiad, chwile się poobijałem po domu i postanowiłem wysprzątać auto… Doprowadzenie dołu kabiny do stanu używalności zajęło mi ok. 6h. Wtorek lepszy nie był, kręciłem się w okolicach domu z telefonem przy sobie. Od szefa 0 odzewu. W środę miałem nadzieję, że już się coś pojawi i w końcu wyjedziemy. Obudziłem się o 7 żeby być bardziej czujnym. O 9 telefon, że jeśli się nic nie znajdzie to jutro czyt. Czwartek, będzie załadunek w Siemianowicach. Wstałem, ogarnąłem się coś zjadłem. W międzyczasie telefon, że szybko, bo do 12 jest załadunek. Zabrałem wszystko, co potrzeba i idę do auta. Już zaczynają się problemy, akumulatory padły. Kombinowanie, dzwonienie po kumplach, kto może przyjechać i odpalić z kabli… Po godzinie w końcu wyjechałem, na zjeździe na Bielszowice czekał szef z Krzysiem. Szybkie tłumaczenie i pojechaliśmy. Załadunek w Czechach, więc A1 w kierunku Rybnika. Krzysio miał ustawić nawi na drogi płatne i wbić adres… Poległ przy tym, a zapewniał, że zna się na obsłudze tego urządzenia. Po odstaniu swojego w korku, objazdach i innych dojechaliśmy do Krzyżanowic. Mój błąd, że nie spojrzałem w mapę. Nawigacja prowadziła przez jakieś osiedle domków jednorodzinnych, ani jednego znaku o jakiejkolwiek możliwej granicy. Na chłopski rozum kierowałem się na chałupki. Po drodze miliony telefonów i larmo gdzie my jedziemy… Dosadne wytłumaczenie błędu szefowi pomogło, stanąłem, popatrzałem w mapę, skorygowałem z nią nawi i pojechaliśmy. Chwilę później byliśmy na załadunku. Miały być dwie palety 800kg, okazało się, że były to jakieś części do Vikinga (producent kosiarek i tych takich tam ogrodniczych narzędzi) i zamiast tego, co było napisane, załadowaliśmy 4 paleto boxy o wadze 216kg. Leciutki ładunek, ale 4 pasy zarzuciłem. Tzn. zarzuciłem… Pokazałem Krzysiowi na jednym jak to się robi i dalej sam spinał a ja powędrowałem po papiery. Zdziwiłem się, bo Cysio zrobił wszystko tak jak prosiłem. Nawet plandekę sam pozapinał. Papiery odebrane, plandeka zapięta i pojechaliśmy. Oczywiście, zapomniałem zmienić w nawi omijanie dróg płatnych… Chwile pojeździliśmy po poboczach i się skapnąłem. Akurat, gdy zmieniałem ustawienia dzwonił szef. Wytłumaczyłem i pognaliśmy dalej. Zaciekawiły mnie Czechy. Dużo 12% zjazdów i podjazdów, miasteczka, zachowanie ludzi i kierowców… Zrobiło to na mnie pozytywne wrażenie. Szef to spieprzył. Wysłał miasto i kod do niego na które mieliśmy się kierować, bo coś tam. Oczywiście miasto inne i kod inny. Kolejne telefony. Tym razem bardziej dosadnie wytłumaczyłem, że to On zrobił błąd a nie ja. Ton rozmowy uległ zmianie, jechaliśmy tak, jak kierował nas po kodzie… Trochę czasu w dupie, ale żaden ekspres, na spokojnie sobie lecieliśmy na Ceske Budejowice. Jazdy wyszło trochę więcej niż chciałem, a bo to sprawa z szefem, a to tu się zatrzymaj, bo chce zapalić… Austrię przelecieliśmy autostradami widząc pomału zarysy gór. Wyobrażałem sobie tylko jak to wszystko musi w dzień wyglądać. Do Langkampfen dojechaliśmy nieco po 2. Znaleźliśmy miejsce obok jakiejś budowy i poszliśmy spać. Krzysztof oczywiście znał hierarchie, nawet się nie apelował o kurnik. Budzik obudził o 7, szybki ogar, śniadanie i telefon czy jesteśmy na miejscu. Głupie pytanie, przecież w samochodach są GPSy więc mogli sobie sami zobaczyć. Pierw dzwoni szef, żeby jechać o 8 na rozładunek. No to jak 8 to 8. Nie śpieszyło się nam. O 7.30 kolejny telefon, tym razem od spedytora, czy jesteśmy już rozładowani. Mówię jak sprawa wygląda i jak nam szef zalecił, to znowu zmiana planów i od razu pojechaliśmy się rozładować. Podjechaliśmy pod firmę, ja poleciałem z papierami a Kristof zajął się rozpinaniem pasów. W sumie to cały rozładunek trwał jakieś pół godziny od czasu wjazdu do czasu wyjazdu. Mieliśmy już kolejny załadunek, tym razem kierunek Włochy. Miejscowość nazywała się Hall In Tirol z którą Tomek(SW) miał ostatnio dużo do czynienia. Około 60km podjazdu. Autostradą szybko przelecieliśmy. Przed wjazdem na firmę kierowca ciężarówki coś mi machał i mrugał długimi, ale nie miałem zupełnie pojęcia, o czym mówił. Pokazywał coś na górę, wylazłem, zobaczyłem i wszystko było w jak najlepszym porządku. Zajechaliśmy pod jedne biuro, okazało się, że to te i nie te. Znaczy się te, ale mamy jechać pod inne. Ok., no problem kolega. Podczas podjazdu poczułem, że auto się inaczej zachowuje. Zaparkowałem, obszedłem auto i problem był taki, iż należało zmienić koło. Wbiła się dosyć wielka śrubka, ale była wystarczająco wciśnięta, aby powietrze szybko nie uciekało. Lewarek, klucze, próbujemy odkręcać. Po niecałych pięciu minutach prób odkręcania, firmowy klucz uległ destrukcji pod naporem siły Krzysia. Mieliśmy się załadować, ponieważ był to ekspres na Włochy a tu dupa, koła nie możemy zmienić. Oczywiście, pytaliśmy się ludzi czy ktoś ma klucz, ale niechętnie chcieli pomóc polakom. W końcu zdarzył się jeden dobry, a za nim drugi z brechą przyleciał, solidarni kuźwa… Dwie godziny i kółko było zmienione. W międzyczasie jeszcze parę telefonów od szefa, spedycji powiększało zdenerwowanie. Ładowaliśmy pocztę austryjacką. Pięć palet, 946kg. Ładować musiałem sam. Popieram taką formę wysiłku, zawsze to trochę „odpoczynku” od jazdy. Pytałem się czy mogę to spiąć pasem, bo ani belki nie było ani nic innego, czym szłoby ostatnią, samotną paletę zabezpieczyć. Austryjak mówi, że nie ma problemu, mogę spinać. Narożniki i najlepszy pas poszedł w ruch. Raz dwa i spięte. Chociaż nie byłem za to do końca pewny. Papiery załatwione, więc możemy jechać, pomyślałem. Inaczej też nie było. Kierowaliśmy się pierw na Innsbruck, później w dół na przełęcz Brennero. Mimo jazdy po 30-40km/h i ciągłej zmiany biegów z 2 na 3 i ich redukcji byłem pełen podziwu. Widoki niesamowite. A jako że my nie dostaliśmy żadnej gotówki na trasę, a sami z małego zakłopotania nie mieliśmy swojej padła decyzja o ominięciu mostu… Jazda dołem jak już wspomniałem miała swoje plusy i minus. Na szczęście zaraz za granicą wbiliśmy się na A22 i kierowaliśmy się na Affi, aby ominąć jazdę przez Veronę. Później znowu autostrada i dojazd na pierwsze miejsce zrzutki. Papiery dostarczone, numer rampy mamy, więc się podstawiliśmy. Rozbieramy plandekę i na nieszczęście ujrzeliśmy wywaloną paletę… Pas, mimo tego, że był w miarę mocno spięty nie dał za dużo, a jeszcze tylko pogorszył sprawę. Pracownicy stali przy nas i patrzeli czy czegoś nie bierzemy, a my przepakowywaliśmy paletę na inną. Chwilę czasu to zajęło, problemów większych nie było, w cmr wprowadzili tylko korektę, swoją część rozładowali i pozwolili jechać na drugie miejsce. Dojazd, mimo tego, że było to tylko ok. 70km zajął nam nieco półtora godziny. Włochy nie są przyjemnym krajem do jazdy. Drugim punktem była jedna z hal SDA Expres. Znalezienie jej też nie stanowiło większego problemu. Za to brak pierwszej plomby z pierwszego rozładunku już tak. Na papierach w korekcie był napisany numer kontaktowy, ale jak tu Włochom wytłumaczyć, że mają tam zadzwonić… Kalecząc włoski, niemiecki i angielski, gestykulując oraz posługując się „gadżetami” wyszedł niezły kabaret. Zanim się skapnęli, że miałem prędzej jeden rozładunek to minęło dobre pół godziny. Ale ok. papiery podpisane na wjeździe, czyli teoretycznie nie musiałem już się rozładowywać. No, ale przecież nie będę taki.. Rozładowaliśmy się i wyjazd za bramę. Na przejechanie ok. 500km musieliśmy przeznaczyć 10h… Zdecydowanie za dużo, no, ale co tam, nikt się nie czepiał, każdy wiedział jak to wyglądało, więc git. Nie zdążyliśmy silnika zgasić a już był adres kolejnego załadunku. Podjazd 63km, landem. Kolejna godzina w dupie. Na miejscu stała ciężarówka i osobówka, w której jakaś para robiła złe rzeczy… Stanęliśmy przed bramą, jako że była 23 a dopiero o 8 załadunek to można było zrobić coś ciepłego do jedzenia. Pierogi z mięsem były strzałem w dziesiątkę/ Pojedli, posprzątali i poszli spać. Spało się tak dobrze, że dopiero o 8.30 wstałem. Wjechaliśmy na zakład, dogadaliśmy się, co do załadunku i czekamy. Nagle zaczęły się robić jaja. Wymierzali pakę czy wszystko im wejdzie, z jednej palety i jednej skrzyni zrobiły się 3 duże przemysłówki, dwie jakieś paletki z krzesłami i kartony. Godzinę się dowiadywałem ile to wszystko ma wagi. Teoretycznie było 1200kg, ale na zdjęciach zobaczycie, że musiało być sporo więcej. Ja na to wpływu nie miałem, ile wpisali tyle wpisali, ważne, żeby z dokumentami się zgadzało. Z firmy wyjechałem ja, przejechałem kawałek i stwierdziłem, że skoro mamy dużo czasu na przejechanie prawie 1300km to pojedzie Krzysiek. Trochę pokręciliśmy się po miejscowych landówkach żeby dostać się na autostradę. Gdybym miał porównać życie za dnia we włoskich miasteczkach do tych, które znajdują się w Hiszpanii to zdecydowanie mogę powiedzieć, że pod tym względem Hiszpania wymiata. Zupełnie inaczej tam to wygląda. Wracając do tematu. Jechaliśmy już autostradą, spokojnie, bez pośpiechu, dużo czasu było. Ja coś grzebałem w radiu i obserwowałem to, jak jedzie. Środkowy pas, raz 85 raz 95… Zachciało mu się palić. Próbuje odpalić fajkę, zwalnia, ciężarówki wyprzedzają nas z prawej strony. Głośno spytałem, jak on jedzie, to przyśpieszył trochę. Chwilę później akcja się powtarza, tym razem gorzej, już nie patrzy na drogę tylko pełne skupienie na fajce, zaczyna zjeżdżać w prawo, mowie mu, ze ma jechać normalnie, nie reaguje. Dosłownie na chwilę przed zacząłem krzyczeć i się wydzierać, na szczęście szybko zoriętował się, o co chodzi i odbił w lewo. Między lusterkiem a podłogą naczepy było może z jakieś 5cm. Serce mi biło jak głupie, spocony zimnym potem zjeb**Em go równo. Poskutkowało na jakiś czas. W okolicach Lonato Del Garda zjechaliśmy na landówkę, bo przecież to są oszczędności przy śmiesznych cenach autostrad włoskich. Kierunek Affi i dalej na Brennero. Nie ma tu co wiele opisywać, droga obok autostrady wiodąca przez miasteczka i pola uprawne. Jak się nie mylę to winogrona i gruszki sobie rosły. Nie raz wlekliśmy się za jakimiś miejscowymi, traktorami lub innymi spowalniaczami. W baku zaczęła doskwierać pustka, lampka rezerwy w końcu mogła się zapalić, żeby się nie zestarzeć. Stacja za 20km. Nie byłem pewny czy dojedziemy. Mówię Krzysiowi, jakie powinien utrzymywać obroty, żeby spalanie było najniższe to w jego odpowiedz usłyszałem „ty mi tu nie pier***Ol z prawego fotela, bo to ja prowadzę i czuję te auto.” Szczęście, że dojechaliśmy do stacji. Zatankowaliśmy 11litrów bo paliwo drogie. Trudno, na jakieś 100km starczy, to prawie tak na granicę. Ja wkurzony rozmyślałem na tym, co usłyszałem, robiłem zdjęcia i ogólnie unikałem jakiegokolwiek kontaktu z człowiekiem wiedzącym najlepiej. Nie raz tylko go opieprzyłem za rażące błędy na drodze. Starałem się mu wytłumaczyć, co robi źle, prawie jak instruktor na prawku, ale to nic nie dawało, albo za chwile popełniał ten sam błąd, albo robił to specjalnie. Przed dojazdem do granicy zrobiliśmy sobie małą przerwę żeby coś przekąsić. Oczywiście zaraz telefony dlaczego stoimy… Brak słów. Przy wyjeździ mało brakował do wypadku. Z „parkingu” wystrzelił jak poparzony zapominając, że jedna strona jest cięższa a ładunek jest załadowany pod sam dach. Mało brakowało, a zbieraliby nas z włoskiej landówki. Znowu pierw się wydarłem, żeby opanował sytuację, a później ponownie tłumaczyłem na spokojnie, dlaczego pewne rzeczy robi się tak, a nie inaczej. Dojeżdżaliśmy do granicy, rezerwa znowu zaczęła się odzywać. Tuż za granicą na pierwszym BP tankowanie, oczywiście znowu 11litrów. Nie wiem, czy mieliście kiedyś okazję jechać dołem przez przełęcz, ale chyba nie muszę nikomu tutaj mówić jak się należy zachowywać na stromych, krętych zakrętach. Niestety, mistrz kierownicy tego nie wiedział.
Dostawał kolejne opierdziele, za swój styl jazdy bez pomyślenia. Oczywiście znowu tłumaczenie, czemu na takim biegu, czemu wolniej, czemu to, czemu tamto… Zatrzymaliśmy się w wyjątkowym miejscu. Ujrzeliśmy panoramę Alp. Widok, który urzeknie każdego. Powietrze, cicha muzyka dobiegająca z auta, śpiew ptaków. To wszystko poprawiło mi humor. Parę fotek i pojechaliśmy dalej. Kierunek Innsbruck. Do tego pięknego miasta zbliżaliśmy się już przy ciemniejszej atmosferze. Krzysio nie popełniał więcej rażących i zagrażających życiu błędów. Panorama oświetlonego miasta i skoczni była przepiękna. Teraz już wiem, dlaczego każdy tak chwali tamte kierunki. Z Innsbrucka jechaliśmy na granice Fussen. Oczywiście, Kristofer poczuł większy luz z mojej strony i sobie pozwalał. Z A12 zjechaliśmy na 179 i kolejna górska wspinaczka. Znowu zaczęło się przypominanie o większym zbieraniu zakrętów, wolniejszym wchodzeniu w zakręty etc. Na nic poszły moje upomnienia. Gdy moja czujność nieco spadła, kolega przybrał pobocze w dość niebezpiecznym miejscu. Kolejny raz zimny pot, larmo w aucie, porządny opieprz. Wszystko się we mnie kumulowało. Przed granicą zajechaliśmy znowu na stację. Tym razem do pełna, 96 litrów weszło. Był to piątkowy wieczór, ludzie siedzieli sobie w domach, barach, chodzili na spacery a my jak debile jedziemy do Hanoweru. Po przekroczeniu granicy wiadomo, większe kontrole u wroga. Jedna z nich to tzw. łapanka. Policjant sobie spokojnie stał, chciał nas puścić, mówię mu, żeby jechał, bo nikt nic nie chce, to ten pajac się zatrzymał. Wiem, że teoretycznie wszystko było ok., ale praktycznie nie wszystko było. Przeważnie każda kontrola niesie za sobą jakieś konsekwencje, tym razem się udało, standardowe pytania o kokainę, hasz i inne narkotyki, oddali papiery i pojechaliśmy dalej. Ściągnąłem sobie poduszkę z góry żeby przespać się jakąś godzinkę, aby później móc jakoś normalnie jechać. Niestety, nie dało się. Ja uciszyłem radio na minimum, tak, żeby coś słyszeć, ale też tak, żeby coś grało, ułożyłem sobie poduszkę i przez 15 min próbowałem zasnąć. Z minuty na minutę muzyka była głośniej tak długo aż wyłączyłem to całkiem. Kurde, przecież jesteśmy ludźmi, szanujmy się wzajemnie. Dalszy sen nie miał miejsca. Krzyś postanowił zapalić kolejnego papierosa… Znowu zaczął zwalniać, kręcić się po pasie, skupiał się na odpaleniu fajki. Zaczęła nas wyprzedzać ciężarówka. Każdego normalnego człowieka na kursie uczyli, że jeśli ktoś już wyprzedza, to mu się ten manewr umożliwia. Mu najwidoczniej nikt wcześniej tego nie pokazał… Gdy byliśmy na wysokości ¾ ciężarówki on zaczął przyśpieszać i urządzać sobie wyścigi, który będzie szybszy. Moje nerwy nie wytrzymały. Dajcie wiarę, że jeszcze w życiu, nigdy nigdzie się tak nie wydarłem jak na niego w tym aucie. Mało brakowało, a doszłoby do rękoczynów. Pierwszy parking, musiał się zatrzymać. Wsiadłem ja i pojechaliśmy. On długo nie wytrzymał, 10 min i poszedł spać do góry. Ja uprzyjemniałem sobie jazdę muzyką i rozmyślaniem o tym, ile rzeczy mogłem robić przez weekend. Ale niestety, taka praca kierowcy, zamiast czas spędzać z najbliższymi, w gronie, w którym żyliśmy na co dzień, w którym obcowaliśmy jeździmy gdzieś za granicą, siedzimy w autach i najzwyczajniej w świecie się nudzimy. Po 4 godzinach jazdy nadszedł niechciany kryzys. Zjechałem na parking, powoli już wysiadałem, zaczynała się jazda po całym pasie, od linii do lini, coś, czego każdy normalny człowiek chce uniknąć. Budzę wariata z góry, że ma schodzić, pojedzie kawałek, bo ja już nie daję rady. 10 Minut minęło zanim go dobudziłem, Mówię, żeby się ogarnął, twarz przemył i się chwilę przewietrzył, co by się dobrze czuł. Po tym znowu usłyszałem „bo jak się wkur… to pójdę spać i sam sobie pojedziesz”. Ja niestety milszy od niego nie byłem, zaproponowałem, żeby bardzo szybko wracał na górę, jeśli nie chce zostać sam na tym parkingu. Zaczęła się niebezpieczna jazda. Stawałem średnio co pół godziny, żeby się jakoś ogarnąć, Klima w aucie nie dawała oczekiwanego efektu. Po dwóch godzinach takiej jazdy nadszedł okres wybawienia. Mianowicie stau. Na zepsutym radiu podłyszałem, że stania na przynajmniej 3 godziny, więc znowu walenie w kurnik. Powiedziałem” Ty spałeś, więc nie zaśniesz tak szybko, pilnuj korka, ja idę spać, jak się coś ruszy to mnie budź” w międzyczasie jak spałem dzwonił szef, odebrał Krzysiu, a dialog wyglądał mniej więcej tak:
Szef – Czemu stoicie?
Krzysiu – Stoimy w korku
Sz – co mnie w *uja robisz, że stoicie w korku, pewnie obaj śpicie
K – ma Pan GPS więc niech sobie Pan sprawdzi, że parking był 3km temu, a ja stoję na zjeździe, więc to mało prawdopodobne żebyśmy spali.
Sz – no dobra, a Michał co?
K – poszedł spać a mi kazał pilnować korka
Sz – ok., jak się coś ruszy to go budź, bo musicie zajechać na jeden parking po kase i zapas
K – ok. dobranoc
Tak jak przewidywałem, o 5.20 Sam się przebudziłem. Byliśmy blisko stacji, więc pozwoliłem mu dojechać. Na parkingu Krzyś poszedł spać, a ja załatwiałem sprawy z drugim kierowcą z firmy. Zeszło z 20 minut. Do przejechania 210km i 2.20H czasu na dojazd. Jechałem trochę szybciej walcząc ze snem. Znowu dzwonił szef, dlaczego tak szybko jadę (120km/h max – wtf? ) Wytłumaczyłem, co i jak, to stwierdził, że nie muszę być na czas. Zwolniłem i tak się kulając setką o równej ósmej dojechałem na miejsce. Pierw miałem zgłosić się do spedycji K+N gdzie miałem otrzymać dalsze instrukcje. Pani wzięła swoje papiery, potwierdziła mój przyjazd i wskazała miejsce rozładunku. Z początku myślałem, że to będzie przy jakiejś normalnej rampie czy w jakiejś hali, a tu dupa. Pierw objazd wielu hal i szukanie swojej. Po drodze zauważyłem reklamy z targów motoryzacyjnych IAA. W środku stały jeszcze jakieś naczepy. Podjechałem pod halę, wziąłem papiery i idę do środka. Nie wierzyłem swoim oczom. Takiej hali nawet magazyny biedronki nie mają. I weź tu Pan znajdź swojego wystawce… po 15 min w końcu do niego dotarłem. Jakich Włoch poszedł po widlaka i zaczęło się rozładowywanie. Półtora godziny minęło, papiery podpisane, jedziemy na pompe na weekend. Budząc się o 8 i idąc spać około 11 bo prawie 24h jazdy byłem wykończony. Ustawiłem webasto, żeby grzało po równo i polazłem do góry. Nieźle mnie wypiździało u góry, mimo tego, że co chwile ustawiałem webasto na więcej. Wstałem coś koło 16, przyjechał drugi busik, jakiś starszy gościu, ale od razu było widać, że w porządku. Przestawiliśmy się na drugą stronę, kawka, herbatka i trzeba gotować obiad. Spaghetti było idealne. Później ogólne sprzątanie, gadka szmatka i poszliśmy do środka oglądać film. Przetwornice mieliśmy włączoną około pół godziny, webasto przez dwie, a po 2,5h nie mogliśmy odpalić auta. Kable poszły w ruch, pochodził z godzinkę i poszliśmy spać. Rano totalnie leniwy dzień. Przewracanie się z boku na bok, spanie do oporu… Ale ileż można. Standardowo, kawka herbatka i tak jakoś dojechał do nas trzeci bus i przyszli kierowcy z dużych. Uniwersytet parkingowy w pełnym składzie. Gadaliśmy z dobre kilka godzin aż do czasu obiadu. Tym razem na obiad elegancko kartofelki, suróweczka, kotleciki i klopsiki. Więcej sprzątania niż to we wercie, bo i tak głodny dalej byłem. Zanim posprzątaliśmy była już 16. Jeden i drugi busik pojechał już na miejsce rozładunku, a my zostaliśmy sami. Krzysiek poszedł robić to, co mu najlepiej wychodzi, czyli spać. Ja zaszedłem do jednego z kierowców, którzy prędzej nas odwiedzili. 5H wymiany zdań na wiele zagadnień z dziedziny transportu. Ja się dowiedziałem paru ciekawostek, on miał lepsze obeznanie w przepisach i tak gadaliśmy do 23… Każdy wrócił do siebie, ja jeszcze przepaliłem auto i też się położyłem w kurniku. Rano standardowo pobudka o 7 w celu pobudzenia. Przed 8 zadzwonił telefon, 800kg, 2 palety do Włoszech, załadunek o 14, później dostaniesz adres. Wstaliśmy, wzięliśmy prysznic i ogarnęliśmy auto w środku i na pace po weekendzie. Do 12 my i auto pachnieliśmy. Prędzej pochodziło z pół godziny, zapięliśmy pasy i wyjeżdżamy. Od wyjazdu z parkingu auto zaczęło strasznie dymić na biało, cała autostrada była w naszych spalinach. Zaraz zjazd na pobocze żeby zobaczyć, co się stało. Z rury jeszcze dymiło i śmierdziało spalenizną. Jako, że nie zdążyliśmy dobrze opuścić pasa włączającego, postanowiłem ryzykować i wycofać na parking… Dziwię się, ze ADAC z BAG nie przyjechało, bo sytuacja miała miejsce przed kamerami. Nie odbyło się bez trąbienia, ale była to jedyna mądra decyzja, jaką mogłem wtedy podjąć. Zaraz telefon do szef, opisuję co się stało – na bank turbina. Zalecono mi sprawdzenie wszystkich płynów i zrobienie rundki po parkingu. Oleju coś ubyło, płyn chłodniczy w normie, na rundce auto dalej kopci. Ja jestem zielony z tej grubszej mechaniki, więc poradziłem się ojca. Sam powiedział, że jeśli turbo normalnie wchodzi na obroty i świszczy jak powinno to nic mu nie ma i obstawiał bardziej uszczelkę pod głowicą. Szef odmawiał nasz ładunek, kombinował i myślał, co to może być. Ja pierw się cieszyłem jak dziecko, w końcu zjadę do domu prędzej, a nie tak jak się umawiałem, i to nie z mojej winy. Cała radość przeszła, gdy uświadomiłem sobie, że będziemy koczować na parkingu. Poniedziałek jako tako zleciał, szukaliśmy przyczyny, przewinęło się kilku polaków, którzy starali się pomóc, ale na nic to się zdało. Po południu przeszliśmy się na pompę po drugiej strony, żeby obadać sytuację, jak to tam wygląda. Nic ciekawego, ale godzina zleciała. Jakoś przed 21 wróciliśmy z tułaczki parkingowej, wypiliśmy ciepłą herbatę i każdy do spania. Na zewnątrz 3 stopnie, webasto już nie działało, bo Krzysiu musiał mieć sprawny laptop. Ubrany w dres, owinięty w koc i zapięty w śpiworze jakoś zasnąłem. Pomyślałem, że to jedna noc to przetrwamy. Przebudzałem się po kilka razy, niektórzy chyba wiedzą, co to za spanie jak w czoło i uszy piździ, a dwie pary skarpet nie wystarczają. Dla mnie wtorek zaczął się o 9, musiałem wypić i zjeść coś ciepłego, bo już mnie coś brało od tego zimna. Godzinkę później wróciłem do kurnika. Tak leniuchowałem jakoś do południa. Jako, ze miałem czegoś nauczyć Krzysia to wręczyłem mu atlas do ręki i poprosiłem o podanie najszybszej i najprostszej drogi z Katowic do Berlina. Po 10 min usłyszałem, ze mam się kierować na Gorzów Wlkp. Po tej odpowiedzi podziękowałem za współpracę. Nie było sensu uczyć go tego, jak się korzysta z map czy atlasu. Szkoda było moich nerwów. Idąc dzień wcześniej na stację obok, zauważyłem dosyć dziwną i specyficzną górkę. Jako że i tak nie było nic ciekawszego do roboty wziąłem papiery, telefony, aparat i poszliśmy na ową górkę. Dobre 20minut szliśmy przed siebie pytając przechodniów o jakiś sklep w pobliżu. Wzniesienie zostało zdobyte, a widok z niego był piękny. Zobaczyliśmy panoramę jakiegoś miasteczka, to jak Niemcy spędzają czas wolny, jak życie u nich różni się od tego u nas, na zakopconym Śląsku. Tutaj świat był inny, ludzie wychodzili na spacery, dzieci bawiły się z rodzicami, puszczali latawce… Wszystko było takie normalne, a nie tak jak w Polsce, gdzie oboje rodziców pracuje a dzieci siedzą w domach przed komputerem i wypisują głupoty. Posiedzieliśmy chwilkę na górze i poszliśmy do miasteczka. Pierwszym zaskoczeniem były dach domków, na których była ziemia i jakieś kwiatki… Dziwne to było. Poszliśmy dalej, jakiś duży plac, coś w stylu rynku. Zza roku ujrzałem bar jakiś. Tak gadam z Krzysiem i stwierdziliśmy, że na obiad zjemy po niemieckim kebabie. Zanim dogadaliśmy się z Turkami po niemiecku to upłynęło trochę czasu. Ostatecznie zjedliśmy po kebabie i poszliśmy dalej. Sami nie wiedzieliśmy, dokąd, byle przed siebie, byleby czas zleciał. Tak krążyliśmy po miasteczku z dobre dwie godziny zahaczając jeszcze o aldika w celu zakupienia jakiegoś napoju oraz słodyczy. Postanowiliśmy wracać do auta, bo robiło się już trochę późno a i kropić coś zaczęło. Tak szedłem z Krzysiem i pytałem go, jak on to wszystko widział i jak myślał, że będzie. Po usłyszeniu, ze „myślałem, że wsiądę do auta, coś tam załaduję, będę sobie jechał i miał na wszystko wyje***Ne” miałem dość. Nie musiał już kończyć. Podczas powrotu zadzwonił szef. Niestety, ta rozmowa nie była dla niego miła. Szef chciał przyjechać i naprawić nam auto, żebyśmy mogli jechać dalej. Ja stanowczo odpowiedziałem, że takie coś nie wchodzi w grę. Nie za takie traktowanie. Spytałem się jak będzie z tym transportem. Nie wiedział. Poinformowałem go tylko o tym, ze jak do środy nie będzie miał żadnej lawety czy innego środka transportu dla nas, to zostawiam auto na parkingu i wracam do domu stopem. Szczęście chciało, że akurat kilu wracał z Holandii, więc z transportem nie miałbym żadnego problemu. Po dwóch godzinach znowu zadzwonił szef. Usłyszałem, że laweta będzie za jakieś 2-3 godziny. Nudząc się, gotując tam coś na pace czekaliśmy na transport. Minęły trzy godziny a lawety nie ma. Coraz bardziej wierzyłem w to, że wrócę tandemem do domu. Zadzwoniłem do szefa z pytaniem, czy ta laweta na pewno będzie. Tak, będzie na pewno, usłyszałem. Teraz czekaliśmy do 23, bo na tym przełomie miała się pojawić. Poszliśmy po wodę, pogadaliśmy z kilkoma polakami i trafiliśmy na dwa busy z Polski. Pogadaliśmy trochę i zaprosiliśmy do nas do rajki, w sumie staliśmy sami, a za nami już się ciężarówka ustawiła. Miejsca więc było. Podjechaliśmy na miejsce i znów dzięki kablom próbowaliśmy uruchomić naszego dziada. Pierwsza próba rozłożyła mastera, z którego czerpaliśmy prąd. Minęło dobre pół godziny zanim odpaliliśmy naszego. Ale jak już chodził to chodził. Przynajmniej szło w środku trochę zagrzać po dwóch dniach siedzenia w piździawie. Krzysiu jak zwykle był zajęty swoimi fajkami do czasu aż jeden kiero nie zaproponował mu skręcenia jointa... Ja siedziałem z innym kierowcą, poczęstował piwkiem i znowu gadka o robocie. 23 szybko nadeszła, a lawety nie było. Już nawet się tym nie przejmowałem. Jakoś przed północą, jak się już miałem zbierać do siebie, zadzwonił szef z pytaniem czy laweta już jest. Odpowiedziałem, że nie i się rozłączył. O północy wróciłem do siebie, przepaliłem jeszcze auto, patrzę i widzę, że ktoś idzie do nas. Przyszedł jakiś młody gościu i się pyta czy to nas ma zabrać. Ogarnęła mnie radość. Tel. do szefa, że laweta już jest i że rano to załadujemy i wyjedziemy. Pogadałem chwilę z kierowcą i zaczęły się robić jaja. Powiedział, ze ma wziąć tylko auto, bez kierowców. Chwila pieprzenia i jeden mógł jechać. A co z drugim? Znowu telefon do szefa, tym razem Krzysiu chciał z nim gadać. Bez skrupułów oddałem telefon w jego ręce. Nie wiem czy to ja zrobiłem błąd, że mu go dałem, czy to on nie ma nic pod kopułą. Takiej składanki, wyzwisk, gróźb i innych od nikogo jeszcze nie słyszałem, a on tak do szefa… Kłócili się ze sobą przez 10 minut, jeden na drugiego, a obaj tacy sami. Wyszło na to, że jeden z nas będzie wracał w kurniku na lawecie. Pogadaliśmy jeszcze chwilkę z kierowcą i poszliśmy w końcu spać. Rano wstaliśmy koło 9. Szef zalecił zrobić jeszcze z dwie rundki po parkingu w celu sprawdzenia czy dalej jest tak jak było. Owszem, kopciło, ale już nie tak bardzo jak przedtem. Stanęliśmy z boku, poranna kawka i herbatka, jakieś szybkie śniadanie. Postanowiliśmy, że wypijemy kawę i wjedziemy na lawetę. Ja poszedłem do auta ogarnąć papiery, za chwilę przychodzi Krzysiu, odpala auto i chce wjeżdżać na pakę. Upomniałem go, że jak chce wjechać jak krzywo stoi. Wyprostował. Na najazdach już nie byłem za niego pewny, więc wyszedłem z auta. On oczywiście fajeczka, muzyczka, tak, jakby to już robił zawodowo. Było nas 3, każdy mu mówił, lekko w lewo i do przodu. On zaś mądry, obrót kierownicą, gazu co nie miara, a sprzęgła oszczędzał jak się tylko dało. Bach! Auto utrzymuje się na podpórce na deskę na przyczepie, kierunek rozbity, zderzak lekko wgnieciony, prawe koło wisi w powietrzu, a Krzysiu się w środku cieszy. Sam już nie mogłem wytrzymać ze śmiechu, mimo tego, że rozbił auto. Dopiero później dotarło do niego, jak każdy mówił ile to może kosztować. Zaraz zaczęło się proszenie, żebym nic nie mówił etc. Powiedziałem, że ja nic nie powiem, ale jak szef się mnie o to spyta, to skieruję go do niego, bo nie mam zamiaru płacić za jego dwumiesięczne doświadczenie z DPD. Belki, klocki, lewarki i w końcu jakoś zjechał. Wjechałem już poprawnie na pakę, zapięliśmy plandekę i w drogę. Nie wiem, co naszło tego kierowcę, żeby w 3 w Niemczech jechać w tej kabince. Kierowca brudny, śmierdzący, auto wcale nie lepsze, w nocy pół parkingu obudził trzeszczącymi plastikami. Obrzydzenie mnie brało, jak można do takiego stanu doprowadzić siebie i auto. Z tego zapachu stęchlizny mało, co się nie zarzygałem. Po 3 godzinach jazdy czas na jakąś pauzę i przeprowadzkę Krzysia do kurnika na pace. 15 Min i jedziemy dalej. Kolejne pół godziny wykręciliśmy jakoś za ringiem. Wjechaliśmy do kraju i już się zaczęły kombinacje. Tu bezpiecznik wyciągnięty, tu coś innego, później znowu chciał kombinować z tarczkami…
Po drodze do Długołęki, bo właśnie tam był serwis, mieliśmy kilka postojów na tankowanie i inne takie kombinacje. O 23 byliśmy na miejscu, w sumie 11 godzin jechaliśmy wraz z postojami. Serwis zamknięty, spać mi się nie chciało. Jakiś czas prędzej umówiłem się ze Sznajderem. Przyjechał po mnie i pojechaliśmy na kawę na pobliskie BP. Znowu gadka o robocie, moim zmienniku, przygodach i innych dziwnych rzeczach, które mi się przytrafiały. Po dwóch godzinach wróciłem do auta i poszedłem spać. Rano o 9 zepchaliśmy mastera z platformy i w 7 osób zaciśliśmy go do warsztatu. Szef ciągle zakładał, że na bank to wina turbiny. Jak się po dwóch godzinach okazało, turbina jest sprawna. Szef wkurzony jeszcze bardziej. Powiedział, że mamy to pieprzyć i wracać powoli na bazę bocznymi drogami. Tak też zrobiliśmy. Pierw tankowanie, sprawdzenie płynów i oleju i powoli kierowaliśmy się z Oleśnicy na Opole. Po drodze kilka przerw na sprawdzenie podstaw. Krzysiu im bliżej firmy tym bardziej się stresował, ze słabości i strachu wypił 3 piwa. Jakoś koło 16byliśmy na bazie. Szef zaraz powiedział, że przez telefon to potrafi wyzywać, a jak jest oko w oko to się słowem nie odezwie… Podczas powrotu oleju nie ubywało, płyn chłodzący też był w normie, aczkolwiek odczułem, że auto jest słabsze. Na bazie wypakowaliśmy się z auta, zdaliśmy wszystko i w poniedziałek jadę się rozliczyć. O zmienniku nie będę więcej pisał, przynajmniej wiem, dlaczego nikt nigdy nie chce brać nikogo na przyuczenie. Z firmą się rozstaje, bo czy to normalne, żeby dwóch kierowców stało 3 dni bez zapewnienia godziwych warunków? Nie wiem jak inni, ale ja nie zamierzam być traktowany jak śmieć i pionek. Jakieś zasady w życiu trzeba mieć. Ja mam takie, a nie inne. Tyle ode mnie.
Czechy, które tak bardzo mi się spodobały
Austria, rozładunek i podjazd na załadunek
Nieszczęsne koło
Zastosowanie tego, co ASP pokazywał w swoim temacie. Austria, Hall in Tirol
Przełęcz Brennero w stronę Włoch
Włoskie widoki z A22
Załadunek do Niemczech
Trochę autostradą, trochę landem
Taaa... 1200kg...
Brennero w drugą stronę
Rozładunek na targach IAA
Weekend czas zacząć
Wspomniana wędrówka na górkę
W takim miejscu staliśmy 3 dni zanim nas zabrali
W taki sposób i takimi pojazdami prowadzi się import samochodów z Niemiec
Przerwa gdzieś przed Opolem, DK94 w okolicach Pyskowic, Dziewczęta z Gliwic
No i jakiś daremny filmik na koniec
http://www.youtube.com/watch?v=ixA48reu ... ture=g-upl
Mam nadzieję, że się podobało a wszystkie niejasności zostaną wyjaśnione w tym temacie.