Co by nie zostawiać niezałatwionych spraw na nowy rok wrzucam kolejny i ostatni w tym roku opis. Krótki bo dwutygodniowy.
Pobyt w domu upłynął mi tym razem wyjątkowo szybko bo na załatwianiu ogromnej liczby spraw koniecznych do załatwienia przez co ciężko było realnie odpocząć. Najgorsze jednak było to, że rozpoczynając przygotowania do następnego wyjazdu rozpocząłem także chyba jedną z gorszych rzeczy która mogła się w tym czasie przydarzyć a mianowicie chorobę. Osobiście tego co zaczęło mi dolegać nie nazywam "chorobą" bo nie jest to rak, zakaźny wirus czy stwardnienie rozsiane a najzwyklejsze w świecie przeziębienie. Co by jednak nie mówić, wtedy gdy ma się coś do zrobienia to uciążliwość ta potrafi bardzo uprzykrzyć życie przez co najmniej siedem dni (leczone czy nie leczone).
Zacząłem więc równocześnie kurację i przygotowania do wyjazdu. Podwójne dawki leków trzymały mnie jako tako na nogach i pozwalały robić to co należy, w miarę sprawnie. Oczywiście nieoceniona w tym względzie była pomoc mojej kochanej małżonki która to zakupiła całą ich baterię i pomagała we wszystkich innych sprawach.
Kolejna sprawa z tych uciążliwych to zbliżający się do Polski huragan Ksawery
Podmiana miała nastąpić w piątek w Kiel gdzie miałem przejąć auto, zaokrętować się na promie do Szwecji, zjechać do Norwegii i czekać do poniedziałku na rozładunek - dobrze się złożyło, bo była przez to szansa wykorzystania takiego obrotu spraw celem wykurowania się. Zastanawiałem się czy przez ów huragan promy z Kiel w ogóle będą pływały ale po telefonie do Stena Line dowiedziałem się, że rejsy odbywają się według rozkładu.
W firmie stawiłem się w piątek z rana po drodze mijając jednego z kolegów którego Ksawery zdmuchnął z drogi do rowu.
Szybko przepakowałem się do auta szefa, odebrałem niezbędne dokumenty, pożegnałem z małżonką i ruszyłem w trasę do Kiel. Szef wręczając mi kluczyki oświadczył, że auto jest ogólnie sprawne ale ma problem z turbo po jego wymianie i na wyższych biegach bardzo słabo przyspiesza. Gdy już ruszyłem okazało się, że nie przyspiesza prawie wcale przez co każda chęć na to musiała się rozpocząć redukcją biegu i konkretnym wciśnięciem pedału gazu a i to nie zapewniało oczekiwanych efektów do których auto przyzwyczaiło. Wyprzedzanie było w tym wypadku dość ryzykowne i wymagało ode mnie przewidywania wielu scenariuszy. Niestety tak to jest jak auto jest ciągle w ruchu, zmienia co chwila kierowców a także służy szefowi do załatwiania masy innych spraw przez co robi niemałe przebiegi.
Warunki jazdy tego dnia były całkiem nie najgorsze choć co chwilę inne. W Lęborku śnieg. Koło Słupska bardzo silny wiatr i padający deszcz ze śniegiem. Koło Koszalina wiatr i tylko deszcz. Obwodnica Nowogardu zasypana po kostki śniegiem (nie było przetargu na jej odśnieżanie???) a Szczecin słoneczny i suchy a jedynie wietrzny.
Jednak to co spotkało mnie już po Niemieckiej stronie przekroczyło wszelkie moje oczekiwania. Na początku tak jak koło Szczecina spokojnie i słonecznie ale na horyzoncie pojawiły się chmury - chyba pierwszy raz w życiu takowe widziałem bo były prawie czarne. Wjechałem w nie w okolicy Neubrandenburga. To właśnie w nich siedział ten Ksawery i nie dość, że wiał z ogromną siłą to do tego walił piorunami i sypał ogromnymi ilościami gradu. Widoczność praktycznie zerowa a autostrada momentalnie pokryła się grubą na kilka centymetrów warstwą lodu. Wielu kierowców zjeżdżało na parkingi czy też chowało auta przed gradobiciem pod wiaduktami. Ja nie mogłem pozwolić sobie na taki komfort bo musiałem być najpóźniej o 18:00 w Kiel. Burza trochę mnie spowolniła ale na szczęście skończyła się gdzieś za Stralsundem i dalej już z Ksawerego pozostał tylko silny wiatr i deszcz ze śniegiem. Dalsza jazda szła więc prawie, że normalnie. Jeszcze tylko chwilę przed dojechaniem do celu podróży zrobiło się trochę niebezpiecznie bo zaczynał chwytać przymrozek co przy mokrej nawierzchni nie jest niczym zaskakującym.
Na miejscu byłem około 17:30 a mój zmiennik był już w porcie za bramkami gdyż na naczepie załadowane były farby (ADR) przez co nie mógł stać z resztą aut. Musiałem więc najpierw iść do biura po zgodę na wjazd osobówką na teren portu. W biurze wiedzieli już o co chodzi bo kolega wyjaśnił zawczasu, więc nie było problemu.
Przepakowywaliśmy się w locie gdyż ADR'y zazwyczaj są ładowane na prom jako pierwsze na najwyższy, otwarty pokład. Przez ten pośpiech mój zmiennik zostawił kilka swoich rzeczy w aucie. Jak się okazało, nie zdecydowano się postawić mnie na otwartym pokładzie a jedynie na tym "z przeciągiem" (jedynie ściany boczne, bez przednich i tylnych). Na promie zamierzałem jedynie zjeść kolację i położyć do łóżka by wyleżeć te paskudne przeziębienie jednak okazało się, że jest nas kilku polaków w dodatku konkretnych i sensownych więc pogadaliśmy sobie konkretnie zanim rozeszliśmy się do łóżek. Następnego dnia rano śniadanie, porcja "dragów", zjazd w promu i jazda do Sarpsborga. Na granicy szybko i sprawnie bo dokumenty czekały już gotowe. W Sarpsborgu udało się znaleźć konkretne miejsce na bazie i resztę soboty oraz całą niedzielę spędziłem pod ciepłym kocem, z auta wynurzając się jedynie celem załatwienia potrzeb fizjologicznych. Co ciekawe gdy oglądaliśmy na promie prognozę pogody, okolice Oslo zapowiadane były jako wolne od opadów z temperaturą około 4 stopni na plusie. Niedziela zadrwiła sobie z tych prognoz i zasypała śniegiem dość konkretnie bo na jakieś 10cm.
W poniedziałkowy ranek po zdaniu dokumentów celnych w biurze ruszyłem na załadunek do którego miałem na szczęście zaledwie 6km do bazy. Na szczęście bo śnieg wciąż padał. Na naczepie 23 tony farb więc wyjazd z placu, dojazd na rozładunek i wjazd na firmę mimo, że pod górkę okazał się bezproblemowy. Oczywiście gorzej było z powrotem na pusto ale na szczęście też poszło bezproblemowo. Załadunek w magazynie naszej spedycji - zużyte anody z akumulatorów przemysłowych, które miałem zawieźć do recyklingu w niemieckiej firmie w Goslar - dziesięć palet po 2200kg każda. Załadunek sprawny mimo, że sztaplarkowy musiał walczyć z materią bo ładował anody z zaśnieżonego placu. Z każdej z palet musiałem zmieść grubą warstwę śniegu który wciąż gęsto padał. Mimo moich usilnych starań na naczepie miałem go jednak pełno. Po załadunku odebrałem z biura dokumenty i ruszyłem do Goteborga. Po drodze szefostwo poleciło mi spotkać się z innym kierowcą z naszej firmy, jadącym z Trelleborga, celem zgrania danych z jego tachografu i karty kierowcy. Spotkaliśmy się w Udevalli , zrobiłem co miałem zrobić, chwilę pogadaliśmy i jazda dalej. Na promie kolacja i do łóżka bo choróbsko dalej nie odpuszczało.
Po zjeździe z promu wizyta w spedycji Nor-Trail po drugiej stronie portowego kanału i odprawa u niemieckich celników. Okazało się, że jeden z dokumentów w który mnie w Norwegii wyposażono stracił dwa dni wcześniej ważność i nie mogę na jego podstawie wwieźć na teren Niemiec ładunku który mam. Powrót do spedycji, kilka telefonów i jakoś udało się coś zachachmęcić bo celnik podbił to co miał do podbicia, jedynie bez wpisywania daty
W Goslar byłem chwilę przed 16:00 ale szans na rozładunek już nie było bo załatwiane są jedynie do godziny 15:00 - byłem tu już kiedyś więc wiedziałem jako to jest. Jako, że zacząłem się nareszcie czuć lepiej pozwoliłem sobie na przygotowanie naczepy do rozładunku zaraz po zaparkowaniu na terenie firmy. Jako można było przewidzieć, cały śnieg który miałem na naczepie rozpuścił się(pewnie już na promie) przez co była ona cała mokra. Zostawiłem więc na noc otwarte drzwi żeby wilgoć mogła odparować a pasy przeschnąć. Nie otworzyłem jednak dachu przez co, to co odparowało osiadło na dachu i tam zostało bo w nocy chwycił lekko przymrozek.
Równiutko o 7:00 wjechałem na firmę celem rozładunku. Jako, że nie wszyscy pracownicy zdążyli się zejść do pracy musiałem chwilę odczekać. Teren owej firmy gdzie następuje załadunek jest dość wąski i wjazd w jej głąb musi się kończyć, celem wyjazdu, cofaniem i nawrotką w dość ciasnym miejscu pośród gotowych wyrobów które owa firma produkuje. Tym razem jednak kierownik był na tyle miły, że zdecydował się otworzyć starą bramą którą jak tłumaczył zabroniono im otwierać bym mógł wyjechać prosto bez nawrotów na pobliską drogę - ktoś mówił, że nie ma miłych Niemców?
Goslar
Po wyjeździe z firmy stanąłem na pobliskiej dzielnicy marketów, zakupiłem świeżutkie i ciepłe pieczywo w pobliskim sklepie a jedząc śniadanie otrzymałem dyspozycje do kolejnego załadunku - całościówka z oddalonego o ok. 150km od Goslar, Malsfeld. Po drodze minąłem się z dawno niewidzianym kolegą
Paździem który to w tych okolicach Niemiec zarabia na dostatnie życie. Mieliśmy się spotkać dzień wcześniej ale moja firma w przeciwieństwie do jego nie płaci za postoje na płatnych parkingach
więc jedynie się pozdrowiliśmy i pojechaliśmy każdy w swoją stronę.
W Malsfeld byłem chwilę po 11:00, odebrałem z biura dokumenty potrzebne do załadunku, otworzyłem drzwi od naczepy i ustawiłem się pod rampę. Chwilę po tym zostałem poproszony do rampy przez ładującego, który zadał mi pytanie czy mam uszkodzony dach bo cała podłoga naczepy jest mokra (spadło na nią to co wyparowało i przymarzło poprzedniej nocy). Wyjaśniłem w czym rzecz i dalej poszło już sprawnie. Załadowano mi 60 palet strzykawek, welflonów i innego asortymentu medycznego.
Po załadunku ruszyłem do razu na północ. Z obliczeń wyszło, że zdążyć do Kiel nie mam już najmniejszych szans, tym bardziej, że po drodze czeka mnie jeszcze tankowanie. Poprosiłem więc mojego spedytora prowadzącego o rezerwację z Travemnunde na 22:00. Niestety okazało się, że na tę godzinę nie ma już żadnych miejsc toteż musiałem popłynąć o 2:30.
Trasa przebiegała dość sprawnie poza jednym spowolnieniem w okolicy Rhuden (miał tu być objazd ze względu na zamknięty odcinek autostrady o czym informował mnie
Paździu) a okazało się, że autostrada otwarta a jedynie zwężka na której samym początku zepsuła się jedna z ciężarówek która spowodowała tym faktem prawie 5km korek.
W Travemunde byłem już około 20:00 i liczyłem, że może jeszcze jakimś cudem uda mi się załapać na prom o 22:00 - nie udało się.
Tak na marginesie. Co raz bardziej irytujące staje się to co się dzieje na terminalu w Travemunde za każdym razem gdy tam jestem. Nie wiem czy mam wyjątkowego pecha czy stało się to normą ale ów terminal za każdym razem gdy tam jestem jest dokumentnie zapchany autami - co najgorsze w większości przypadków samymi ciągnikami oczekującymi najprawdopodobniej na naczepy które dla nich mają przypłynąć (DHL, Schenker, LKW Walter, Aktiv Cargo, Bring, DSV, Ewals, Vos, Heisterkamp itd, itp). Ja rozumiem, że taka specyfika transportu ale kwestie tego parkowania czy zajmowania jednym ciągnikiem całej "rajki" dla zestawu muszą zostać w jakiś sposób rozwiązane, gdyż w moim odczuciu niedopuszczalne jest, żeby za każdym razem jeździć pięć razy w kółko celem znalezienia nawet nie wolnego miejsca a jedynie jakiegoś skrawka na moment potrzebny by pójść do biura po bilet.
Po 22:00 odebrałem bilet i mogłem wreszcie wjechać za bramki - ustawiłem się w odpowiednim rzędzie i położyłem spać. Około 2 obudziły mnie odpalane silniki aut stojących obok ale na swoją kolej do wjazdu musiałem jeszcze sporo poczekać - nie wiem czym to było spowodowane ale prom odpłynął z Travemunde z ponad godzinnym opóźnieniem bo dopiero około 3:40.
Na szczęście w Trelleborgu był o czasie. Pauza na terminalu wyszła 4:20 a do tego na promie 7:20 więc po zjechaniu na ląd od razu ogień na tłoki w kierunku Oslo. Po drodze jedyne warte odnotowania to to, że po poniedziałkowych obfitych opadach śniegu nie było nawet najmniejszego śladu. W Sarpsborgu zameldowałem się chwilę po 18:00 bo na granicy wolno szło w biurze agencji celnej.
Następnego dnia rankiem zdałem w biurze te dokumenty które tego wymagały i ruszyłem na rozładunek do oddalonego o 100km od Sarpsborga, Lier. W magazynie firmy Bring okazało się, że w chwili obecnej nie ma miejsca na ładunek który im przywiozłem więc muszę czekać. Po dwóch godzinach, które wykorzystałem na zjedzenie śniadania, poszedłem ponownie do biura. Kierownik bardzo przeprosił za to, że nikt się mną nie zajął przez ten czas i polecił czym prędzej podstawić się pod rampę. Gdy to uczyniłem przydzielony mi pracownik magazynu spytał czy umiem obsługiwać elektryczny wózek - oznajmiłem, że owszem więc poproszono mnie bym się sam rozładował - przyznam, że lubię to czasem robić (nawet ręcznym wózkiem byle paleta nie miała 600kg jak się to zdarzało gdy jeździłem z chłodnią
Po rozładunku szybko zameldowałem się w spedycji, że jestem gotów na kolejny załadunek. Niestety okazało się, że tego dnia już na pewno nic dla mnie nie będzie i mam czekać do poniedziałku. Polecono jedynie udać się do oddalonego od Lier o 40km Holmestrand bo tam w poniedziałek załadować mam aluminium z przeznaczeniem do Szwajcarii. Przyznam, że taki obrót spraw nie za bardzo był mi w smak, gdyż tego dnia "wyjechałem" zaledwie półtorej godziny a w weekend wystarczyłaby mi pauza 24 godzinna. Choróbsko sobie poszło więc byłem gotów do pracy a tu miałem stać dwa i pół dnia.
Weekend spędziłem więc w Holmestrand, na parkingu przy marinie i przeprawie promowej na pobliską wyspę na której wytwarza się gips. Czas upłynął na czytaniu tego co Mikołaj zostawił mi pod poduszką 6 grudnia a mianowicie książki o kolejnych przygodach Wiedźmina - "Sezon Burz" Andrzeja Sapkowskiego . Literatura wciągnięta nosem, więc polecam.
Ciekawe były także obserwacje norweskiej aury i jej niesamowitej zmienności. Najpierw deszcz który zamienił się w gęsty śnieg którego "napadało" jakieś 10cm po czym zaczął się on topić i zanim zdążył powiedzmy do połowy to znów chwycił mróz i wszystko to uczynił nierównym lodowiskiem - cały proces trwał zaledwie kilka godzin. Niedziela to już nuda bo jedynie deszcz, deszcz, deszcz a w nocy przymrozek.
Liczyłem na to, że w poniedziałkowy ranek oczekiwanie na numery referencyjne załadunku przyjdą sms'em chwilę po ósmej rano czyli zaraz gdy spedytor przyjdzie do pracy. Niestety musiałem poczekać na nie do godziny 11:00 o której firma Hydro Aluminium zaczyna godzinną przerwę śniadaniową. Wjechałem wprawdzie na jej teren i halę załadunkową ale dopiero w południe zaczęło się coś na niej dziać. Załadowałem 7 palet z blachą o łącznej wadze 24670kg.
Po załadunku ruszyłem w kierunku Horten i dalej promem do Moss. W Sarpsborgu odebrałem dokumenty celne i ruszyłem na granicę i dalej do Goteborga. Czasu nie było za wiele a jakieś 20km przed Goteborgiem jeden korek który w porę zauważyłem i ominąłem ale kilka kilometrów dalej wjechałem w następny którego już ominąć się nie dało (dwóch panów z motorówką zgubiło ją niechcący na lewym pasie autostrady.
W porcie zameldowałem się na 20 minut przed odpłynięciem promu i okazało się, że nie byłem jedynym który na ten prom się spieszył i w owych korkach ugrzązł. Na promie kąpiel, kolacja, Discovery Channel i spać.
Do Kiel prom przypłynął punktualnie a cała trasa na południe w kierunku Szwajcarii przebiegała nadzwyczaj sprawnie więc tego dnia udało się w 9 godzin przejechać 730km i dojechać gdzieś między Frankfurt a Karlsruhe.
Następnego dnia na granicy niemiecko-szwajcarskiej byłem przed 10:00. W Basel odprawiłem ładunek i ruszyłem na rozładunek do Forel - pogodą piękna choć chłodno ale jazda bezstresowa.
W Forel byłem tuż przed 13:00 i musiałem chwilę odczekać na swoją kolej bo przede mną były dwa auta oczekujące na załadunek. Spokojnie więc zacząłem przygotowywać naczepę i ładunek do rozładunku. Wychodzi na to, że rozładunki mają w tej firmie priorytet bo dość szybko znalazł się drugi sztaplarkowy który szybko i sprawnie mnie rozładował poza kolejnością.
W czasie rozładunku wysłałem do spedycji informację o tym, że jestem gotów podjąć kolejny ładunek. Trochę się zdziwiłem gdy otrzymałem informację zwrotną od spedytora odpowiadającego za import z Włoch który to polecił mi jechać na załadunek w okolice Mediolanu. W pierwszej chwili myślałem, że to pomyłka bo spodziewałem się załadunków w Szwajcarii bądź Niemczech a po sprawdzeniu w nawigacji wyszło mi, że jestem od Mediolanu ponad 350 kilometrów. Poza tym wszystkim święta za pasem a załadunki we Włoszech w tej spedycji odbywają się zawsze "z bólem dupy". Zadzwoniłem więc do mojego szefostwa z prośbą o konsultację. Okazało się, że istotnie mam jechać do Włoch. Pan każe sługa musi, mimo, że ma obawy.
Trasa do Włoch malownicza i można by rzec historyczna bo najbliższa droga z Forel do Mediolanu prowadziła przez przełęcz św. Gotarda. Byłem pusty, warunki do jazdy wręcz idealne więc poszło gładko ale nie chcę myśleć co by było gdyby przyszło mi jechać przy opadach śniegu.
Jeszcze przed przełęczą trafiłem przed sobą dwa załadowane holenderskie auta za którymi musiałem grzecznie jechać narzucanym przez nich tempem.
Jazdy nie miałem tego dnia już za wiele więc udało nie udało mi się dojechać do miejsca załadunku a jedynie jakieś 100km przed nim zmuszony byłem zjechać na Autogrill'a.
Załadunki we Włoszech muszę podsumować ogólnie bo nie ma absolutnie sensu pisać o każdym z osobna tym bardziej, że było ich aż 9 a właściwie 8 (San Giorgio Milanese, Grassobio, Ponte Zanano, Berzo Inferiore, Suzzara, Lonigo, Villaverla, San Zeno, Cornedo). Każdy z nich był na swój sposób uciążliwy bo wszystkie firmy zlokalizowane z dala od autostrad (a czas gonił bo w piątek zakaz ruchu od 16:00) albo dojazd był kiepski (góry, doliny gdzie norma zamiast spadać to rosła) albo wjazd na firmę uciążliwy (konieczny wjazd z wąskiej ulicy pod rampę żeby załadować 60kg karton) albo dokumenty nie gotowe, albo sztaplarkowy który skończył korespondencyjnie kurs jazdy wózkiem widłowym, albo trafiłem akurat na przerwę w pracy.
8% w górę
Wyjazd z firmy.
Jednak szczytem wszystkiego był ostatni dziewiąty załadunek w Cornedo. Zacznę od tego, że ósmy załadunek to miejscowość oddalona od autostrady w kierunku domu o jakieś 70km (wjazd na nią w Trento) a ostatni załadunek to 70km w przeciwnym kierunku w dodatku ostatnie 10km to górki z serpentynami i zakrętami 90st. Przyjeżdżam na miejsce około 16:00 a tam się okazuje, że firma która zleciła załadunek około południa przysłała maila z informacją, żeby załadować ten towar innej norweskiej firmie a ta odebrała go jakieś 1,5 godziny przed moim przyjazdem - notabene na pobliskim parkingu widziałem auto tej firmy. Chyba nie muszę mówić jakie emocje towarzyszyły mi w tej chwili. Jeszcze nie wiem czyja to wina i kto dał pospolicie mówiąc "dupy" ale się dowiem (choć nie wiem po co mi ta wiedza). O tej porze tego dnia nie było już szans na jakikolwiek inny załadunek tym bardziej że ten miał być już do pełna. Polecono mi więc jechać w kierunku domu. Jechać to ja mogłem ale jedynie jakieś 20km do najbliższej autostrady prowadzącej w kierunku Vicenzy bo od 16:00 do 22:00 obowiązywał już zakaz ruchu dla ciężarówek. Jako, że przed dojazdem nie znalazłem żadnego miejsca by zaparkować wjechałem jeszcze na autostradę i dojechałem do najbliższego parkingu gdzie spędziłem noc. Zanim to jednak zrobiłem zgłosiłem się do spedytora który odpowiada za import z Niemiec z nadzieją, że może on będzie coś miał do doładowania po drodze. Mimo później pory przysłał odpowiedź z adresem załadunku.
Następnego dnia ruszyłem już o 3 w nocy, o siódmej byłem na Vipiteno celem odprawy celnej ładunku. Jadąc na miejsce ostatniego załadunku łudziłem się nadzieją, że może się uda załadować tego dnia (sobota) i nie trzeba będzie czekać do poniedziałku. Trasa przebiegała dość spokojnie z tym, że dosłownie na styk udało mi się przelecieć Austrię bo od 10:00 zaczynał się zakaz ruchu a praktycznie od granicy austriacko-niemieckiej do miejsca załadunku czyli miejscowości Simbach am Inn jechać musiałem "bundeską" w kierunku Passau. Bundeska nie sprawiała problemów ale tego dnia panowała na niej gęsta mgła z widocznością max. 40 metrów.
W Simbach zameldowałem się równiutko o 13:00. Teren firmy pusty, jedynie pod biurem zaparkowana nowa "beemka siódemka". Zadzwoniłem do drzwi magazynu z resztkami nadziei i drzwi otworzył mi właściciel "beemki" i jak się okazało całej firmy który to oznajmił, że nie ma problemu i mogę się załadować bo towar i dokumenty są gotowe. Szybko wrzuciłem na naczepę siedem palet, podpisałem dokumenty, podziękowałem i ruszyłem w kierunku domu. Nareszcie. Tego dnia udało mi się dojechać jeszcze kawałek za Regensburg na A93 i tam musiałem odstać 24 godzinną pauzę i zakaz weekendowy. Pierwszy chyba raz jechałem A93 i stwierdzam, że jest kiepsko oznaczona. Jechałem i szukałem parkingu aż się kończył czas . Stanąłem na 24 h na "dzikusie" a gdy ruszyłem okazało się, że na najbliższym zjeździe rasthof po jednej stronie a po drugiej centrum handlowe a znaków żadnych.
Ruszyłem w niedzielę o 22:00 czyli z chwilą końca zakazu. W Szczecinie byłem o 7:30 rano. Zajechałem na myjnię, odprowadziłem auto na serwis a że w międzyczasie przyjechał po mnie szef to pojechaliśmy do domu na święta.
Kolejny wyjazd 1 stycznia, prom już zarezerwowany.
Reszta zdjęć (wybaczcie jakość niektórych z nich):
https://www.facebook.com/media/set/?set ... 421&type=1
Najlepszego w Nowym Roku.