Z PAMIĘTNIKA WĘDROWNIKA
14 maja 2014 - środa
Co ja mówiłem wczoraj? Startujemy trzy minuty po północy? Taaak, jakby mnie kto obudził jeszcze.
Śpiączkę mam jaką czy co? Sikanie mnie zbudziło o 5:14, budziki stoją, ptaszki śpiewają i [wycenzurowano] kończą nocną zmianę. Czyli znów dałem dupy jak pijana nastolatka. Nawet nie myjąc gęby i nie parząc kawy nabijam powietrze w układ pneumatyczny i startuję z kopyta. W głowie liczę czy mi starczy by przelecieć Romka. O czwartkowym rozładunku w Turcji nawet nie myślę. Jak się kto pomodli za mnie to nie będzie kolejki na Kapitanie to, może, może... ale jaka k**** się modli w środku tygodnia. W niedzielę trudno wygonić do kościoła, a co dopiero w środę. Tak więc naparzam, klnę na siebie i spalam faję za fają. Przecież poszedłem spać o 21:00 i nawet mi się żadna fajna dupa nie śniła bym w tym śnie na siłę się trzymał. Do Nadlaka kawałek, tam trochę kolejki przed wagą stoi rangers i
kieruje ruchem. Kto mu się podoba to na prawo na skróty przez parking, a kto mu nie to na wagę. Pewnie musiał mieć jakieś miłe wspomnienia z jaką Polką bo mnie wybrał do tych których "lubi to". Bo ja tam w "Polak - Węgier dwa bratanki" to ja nie bardzo wierzę. Kolejkują się przed wagą, a na
parkingu wojna światów. Rumuńsko-bułgarsko-turecka, a w tym wszystkim ja. Z pięciu kolumn ma się zrobić jedna pod wiatę. Turki składają lusterka i rżną na żywioł, ja tam Merci nie chcę za bardzo rysować więc grzecznie po pół metra toczę ten kamień pod górę. Wreszcie już było takie
zatwardzenie, że pomyślałem, a co tam, kręcę pauzę w środku tego koła młyńskiego. Tacho na łóżko, butla ze schowka i parzymy kawę, niech się Turcy powybijają, jak nie będzie już z kim walczyć to ruszę.
Jak powiedziałem, tak też się stało. Zdążyłem nastawić i zaparzyć kawkę, a Turcy, Bułgarzy i Rumuni jakoś się nie zabijając ustawili grzecznie w kolejeczkę, a ja za nimi. 15 minut z dzielonej, mam odwalone i kawkę też w uchwycie. Podjeżdżam pod wiatę a tam celnik magyarski pyta co wiozę - a
g**** cie obchodzi co wiozę - poza tym sam nie wiem, poczytaj w google jak z karnetu nie kumasz bo ja wiem tyle że Rokanol IT9 Pomachałem mu karnetem niech się odpieprzy bo nie ma co przy moim ładunku do szukania. Więc pa. Żegnam Magyara. Wpadam do Rumuni. Za granicą zaczyna się autostrada, której ani Kinga ( to moja navi) ani żadna z posiadanych przeze mnie map nie zna więc tempo na 90km i daję. Trochę nadrobię ta nieznaną dróżką. Kółka się szybko kręcą to i czas też nie zwalnia i pierwsze 4,30 strzeliło ani się nie oglądnąłem. W głowie mam myśli sto i jedne głupsze od drugich. Zdążyć nigdzie nie zdążę bo 10 godzin z dwóch dni [wycenzurowano] przewalone, mam tylko nadzieję, że
nikt na mnie nie czeka, co ostatnio z powodzeniem mi się to zdarza i byle tylko tego Romka przeskoczyć bezstresowo. A ten zaczyna się tuż po na końcu autostrady, bo przecież wszystko ma gdzieś swój koniec, nie?. Więcej nie zdążyli wybudować i wąsko, coraz wężej się robi. Jednak nie
tak tragicznie jeszcze, węższymi szparkami dawało mi się podróżować. Przydrożne [wycenzurowano] spod parasolek pozdrawiają uśmiechem i tęsknotą w oczach Macham im też Tylko dlaczego nikt nie jedzie z przeciwka? Jak nie widzisz ciężarówek to znaczy że jesteś w czarnej dupie i coś nie tak.
Zaczynam się stresować, jakby mi swoich prywatnych stresów było mało. Tu zwężka, tu wahadełko, a z przeciwka tylko dacie i babcie stoją z truskawkami przy chałupach. Nabrała mnie ochota na truskawki, a ja jak mam na coś ochotę to to mam. Tyle, że jak babcie stoją, to zapewne tak by nie wyleźć ze stolikiem na drogę bo by je kto przejechał to ustawiają się równiutko do takiej długiej ciągłej białej linii. Truskawek z babciami coraz mniej, a przerywanej jak nie było tak nie ma. Co mi tam, kto nie ryzykuje nie je truskawek więc prawy migacz, staję koło babci, krótkim
targiem wybieram kobiałeczkę truskaweczek i z uśmiechem wracam do Merci, a tu ... a tu z uśmiechem zza niej wychodzi policyjant. Wiedźmy nie śpią, zesłały dziada by mi nie było za dobrze, ale też się uśmiecham, przecież nie będę się smucił mam truskawki przecież Były to pierwsze i chyba najdroższe truskawki moje w tym roku
Jadę dalej i dalej leje deszczem coraz bardziej, jakby pan się na mnie uwziął za mój grzeszny żywot. Nie pogoni. Trochę górek, zakrętów i dobijam na dróżkę do Vadina. Pierwszy mijany Esserss przywraca mi wiarę w boga i zauważam początki cywilizacji. Granica. widać, że nowa bo jeszcze nie
osrana, daję policjantowi jednego euraka na kawę bo taki żal miał w oczach, że dupę ściskało, mimo, że przyrzekłem sobie, że nie będę karmił żebraków, potem płacę za most 37 eurów w okienku bardzo
miłej pani mostowej i przejeżdżam z czasem 4:31 przez Dunaj, a tu ... ni chu@ja nie ma parkingu, nie ma nawet Bułgarskiej granicy . Parking jest za 10 km gdzie lokuję się w jedynej wolnej rajce, cofając na pamięć bo w deszczu w lusterkach nie widać nic. Uziemiam tacho by mi nie kręciło
zbędnych minut, robię wydruk opisuje przewalone 11 minut i ... można spać. Wifi jest, ale zepsute informuje mnie parkingowy, bierze 5 euro za parking, stawamy do północy. Dzwonię do Przyjaciela, codziennie (prawie) do siebie dzwonimy, zdając sobie relację jak nam życie w drodze mija, ostatni telefon z Unii Europejskiej - mógłby sobie założyć facebooka to by poczytał, a tak to trza gębą ruszać Z Turcji to ja do niego nie będę dzwonił bo tak bardzo to ja go nie kocham - 7 zł za minutę. Kiedyś miałem koleżankę, którą kochałem, to dzwoniłem z całego świata nie zważając na
koszty, ale szatan ja opętał i nie wiadomo do jakiego piekła teraz dzwonić. Więc do niej nie dzwonię.
Profilaktycznie robię kanapki na podwieczorek i kładę się spać. Dzisiaj obiecuję nie zaśpię. Budzę się po dwóch godzinach. Dalej leje. Nie zasnę już. Spacer po parkingu, na stacji daję się orżnąć za czekoladę płacąc 2,5 euro ale Lindor to pewnie droga Krótka konwersacja z Dacianą na schodach restauracji, ładne ma oczki i długie nogi aż po dupę Też mnie nikt nie kocha, dałbym ci na kawę ale wyręcza mnie gruby Bułgar chcący porozmawiać z Dacianą o konkretach, a ja tylko przysiadłem się by porozmawiać, ot tak z dobrego serca, facebooka nie miała Idę do Merci bo już zaczęła się za mną rozglądać gdzie ja na deszczu zginąłem ( jaki głupi szlaja się po parkingu w deszczu zwiedzając zakamarki nieznanego, zamiast pić wódę lub piwo w parkingowym barze) Parzę kawę, wrzucam na playera komedię romantyczną i czekam do północy. Jeszcze cztery godziny. Dziś udało mi się strzelić 564 km, o spalaniu nie pisze bo ten komputer to jakiś [wycenzurowano]. Merci tyle nie pali. W przeciwieństwie do
mnie, mimo, że mam zamiar rzucać, pale jak smok wawelski, a fajki się skończyły. Są po 3 euro na stacji więc teraz palę Davidofy. Obleci.
Więcej na
https://www.facebook.com/greg.spiryt
Zapraszam