Witam. Ok, krótko i na temat. Miałem dodawać opisy ale różne przyczyny powodowały, że tak się nie stało. Dwukrotnie miałem gotowe opisy ale byłem zmuszony zrobić formata i je straciłem. Brak czasu, chęci czy inne powody przyczyniły się do tego, że w temacie nie pojawiło się nic nowego. Ale mam nadzieję, że to się zmieni. Moi kochani powracam niczym Feniks odrodzony z popiołów i z solidnym pier..dnięciem. Ok. Bez zbędnego pitolenia przechodzimy do konkretów.
Polska – Czechy – Szwajcaria – Niemcy – Polska
Po piątkowym załadunku mebli do Czech wróciłem do domu, aby zrobić pauzę weekendową. Planowany termin rozładunku był na poniedziałek rano zatem wyjazd musiał odbyć się już w niedzielę wieczorem. Po niedzielnym obiedzie pojechałem z tatą do marketu, żeby zaopatrzyć się na wyjazd. Zazwyczaj jadąc na Kudowę robię zakupy w Szklarach bo i w miarę jest wybór ale i cena przystępniejsza niż w sklepach przy granicy. Po zakupach posprzątałem auto, przeniosłem rzeczy do niego i w godzinach wieczornych ruszyłem w stronę Czech. Na granicy krótka pauza 45minutowa podczas, której doładowałem czeskiego dziada od myta i chwilę posiedziałem na necie. Po pauzie odpaliłem padaczkę i poleciałem w stronę Pragi. Dzięki późnym godzinom na drodze niewiele kto się poruszał zatem mogłem swobodnie jechać swoim tempem. Po ponad dwu godzinnej jeździe zameldowałem się w centrum logistycznym i stanąłem w stojance przy biurze. Poczekałem chwilę bo za mną jechał chłopak z firmy ale ze względu na to, że zależało mi na czasie nie planowaliśmy wspólnej jazdy. Czekałem z 20 minut jednak byłem już zmęczony i poszedłem spać w sumie i tak będziemy widzieć się drugiego dnia więc spokojnie porozmawiamy.
Rano obudziło mnie pukanie do drzwi. To jeden z magazynierów przyszedł do mnie po papiery. Dałem mu plik dokumentów i poszedłem dalej ciąć komara. Godzinę przed wykręceniem odpoczynku zjadłem śniadanie i czekałem na hasło podjazdu pod rampę. W końcu przyszedł magazynier z informacją pod którą rampę się podstawić. Kiedy już się podstawiłem, poszedłem do znajomego z firmy na bajerkę. W międzyczasie i on podstawił się pod rampę. W godzinach południowych zostałem rozładowany i załadowany towarem już z przeznaczeniem na Szwajcarię. Miejsca rozładunku dwa: St. Gallen oraz Chur. W sumie coś nowego, bo ostatnimi czasy gwałciłem przejście w Basel bądź w Thayngen a tym razem przyszło odprawiać mi się na Wolfurcie niedaleko Bregenz. Po odebraniu kompletu papierów celnych odjechałem od rampy i zaplombowałem naczepę. Pożegnałem się z kolegą i ruszyłem. Na wyjeździe oddałem ochroniarzowi przepustkę po czym sprawdził czy numer plomby zgadza się z wpisanym w cmr i mogłem już wyjeżdżać. Włączyłem cymbał-radio i nasłuchiwałem czy ktoś coś mówi o korku na zwężce. Cisza. Wyjechałem na autostradę i już cyrk bo stoję. Do obwodnicy Pragi w kierunku Pilzna dolatuję za 30 minut z centrum logistycznego. Tym razem zajęło mi to 1.5 godziny. Po dostaniu się do okrężnicy Pragi skierowałem się na Pilzno i bez niespodzianek dotarłem do Rozvadova. Oczywiście na granicy komitet powitalny a na pobliskich zjazdach nieoznakowani funkcjonariusze niczym wilki czekają na ofiarę. Pierwszą pauzę zrobiłem na parkingu przed Norymbergą. Zasadniczo jak jadę stąd na Szwajcarię wypada mi na Kammersteiner Land bądź na tym odnowionym parkingu za tą stacją. Korek przed Pragą spowodował, że stanąłem wcześniej. Stamtąd doleciałem do Carlsheim, żeby wbić się w A7 i kierować na Memmingen. Godzina była już późna i pomimo że miałem sporo czasu jazdy zjechałem z A96 na Autohof bo wiedziałem, że dalej będzie lipa z parkingiem. Na Lindau nie ma co się bić bo o tej porze to już tam nawet fujary nie wsadzę. A na Wolfurcie nawet nigdy nie nocowałem ale nie zamierzałem ryzykować. Czas i tak dobry więc zjechałem na autohof zajmując chyba ostatnią możliwą dziką stojankę. Przodem auta przytuliłem się do takich krzaków, że wyjście możliwe było tylko od strony pasażera. Kolacja, prysznic, film i walę w kimę.
Z rańca ruszyłem połowy aut z autohofu nie było. Na Wolfurcie nie było Sajgonu jak to czasem bywa i szybko znalazłem stojankę. Wykupiłem myto na Szwajcarię i poszedłem do spedycji się odprawić. Babeczka zza biureczka przyjęła papiery mówiąc, że za pół godziny będą gotowe. Wróciłem do auta, zjadłem śniadanie i czekałem. Wróciłem do spedycji odebrałem papiery i pojechałem na przejście graniczne Lustenau/Au. Na budzie zostawiłem Laufzettel i udałem się do pierwszego punktu rozładunku. Na miejscu widziałem, że jakiś Polak stoi pod rampą. Zaniosłem papiery spytałem, czy mogę wjechać na taki opustoszały parking by nie blokować ulicy. To jest jeden z problemów jazdy po Szwajcarii, że bieda jest, żeby gdziekolwiek stanąć. Wszędzie ciasno uliczki, zjazdy ronda czy w ogóle niektóre odcinki czy miejsca na drodze dopracowane z centymetrową precyzją przy jeździe. Dostałem zgodę więc wjechałem na parking. Po paru minutach przybył właściciel i zażyczył bym opuścił jego parking bo nie życzy sobie bym tu stał. W sumie nie wiem w czym widział problem bo miejsce to nie było używane a tylko czekałem, aż kierowca przede mną odejdzie od rampy bym mógł się podstawić. Wytłumaczyłem, że to nie zadecydowałem o moim postoju tutaj a magazynier. Kiedy właściciel poszedł do magazyniera, kierowca odjechał od rampy a ja od razu podjechałem w jego miejsce. Wybiła godzina 12 więc na magazynie przerwa. I to nie mała bo 1.5h. Chociaż to i tak nie jest dużo bo na południu Szwajcarii w kantonach bliżej Włoch czy Francji nawet 2h pauzy potrafią mieć. No dobra skoro pauza to pauza. Wyciągnąłem gary zrobiłem żarcie i opędzlowałem. W końcu rampa się podniosła wyszedł chłopak i zawołał na zrzutkę. Rozładowałem pół auta odebrałem papiery i pojechałem do Chur. Na miejscu małe nieporozumienie, gdyż sklep uważał, że dziś mnie nie zrzucą bo skończyli pracę jednak towar szedł na pobliski magazyn, gdzie miał być rozładowany. Poza tym i tak musieliby rozładować bo inaczej za niedotrzymanie terminu, płacą wysokie kary więc byłem spokojny. Na magazyn pokierował mnie chłopak jadąc przede mną osobówką. Na miejscu rozładowałem resztę towaru a w międzyczasie dostałem adres załadunku na Niemcy 15km od Chur. Kurde... pasuje. Wskoczyłem do klamota wyjechałem na autostradę za parę kilometrów zjechałem i stanąłem na przyzakładowym parkingu dla ciężarówek czekając do dnia następnego.
W środę rano, wjechałem na zakład zameldowałem się i czekałem na załadunek. W końcu przyszedł gościu wskazał rampę i się podstawiłem. Na magazynie pogawędziłem z chłopakiem, który jeździł u Holendra. Czas szybko minął on załadował się wcześniej i pojechał a ja czekałem pół godziny za 2 paletami. W końcu zagruzili, wypisałem CMRkę odebrałem papiery i ruszyłem w kierunku przejścia granicznego Schaanwald/Tissis. Tam odprawiłem ładunek, zapłaciłem za drogę i ruszyłem dalej. Rozładunek w Kempten, zatem nie miałem długiego podjazdu. Na miejscu rozładunek z marszu, wyjazd na autostradę na parking i decyzja aby czekać do jutra.
Czwartek. Przyszedł adres... Załadunek nieopodal Landshutu. Ponad 200km przelotu... spoko. Załadunek dachówki ale nie na cały zestaw więc coś jeszcze będziemy szukać... spoko. Adres rozładunku: Warszawa... Uderzenie jakby matka mnie pizgła z laćka na wejściu do domu, po przyjściu nawalonym jak stodoła z odpustówki. Od razu dostałem epilepsji, sraczki, gorączki, wysypki i innych symptomów choroby zwanej Warszawianka... Nawet pchły z włosów pouciekały na wieść o Warszawie. Jak lubię jechać do Błonia, Pruszkowa ba... nawet Nowego Dworu Mazowieckiego tak słowo Warszawa mnie po prostu rozpier*la. Ale myślę przecie dupy ci nie rozerwie... Chociaż nie... raz miałem zajebistą sytuację podbramkową, że wyebałem z auta jak dzik w lochę a hamując, rolki z papierem o mało nie katapulotwały przez przednią ścianę naczepy. Mówię wam.... nawet wrogowi tego nie życzę. Takie ciśnienie masz, że po drodze gałki oczne trzymasz, żeby z oczodołów nie wypadły. Ok, koniec pitolenia. Pośmiali się? Tak? To dobrze jak nie to ciul. Nigdy nie uważałem się za jakiegoś boskiego komika. Spojrzałem na atlas jak dojechać, odpaliłem złoma nabrałem wiatru w butle i poszedłem. Fabrykę znalazłem bez problemu w sumie nawet wydawała się znajoma. Zapewne byłem tu z tatą jako driver-prawiczek na prawym fotelu. Ale luzik, zameldowałem się i czekałem. Podjechał wózkowy zaprowadził jak bajtla na miejsce i kazał otworzyć dwa boki. Po załadunku wróciłem na parking i poszedłem po papiery. Dzwonię do firmy co dalej? Odpowiedź nie ma nic póki co czekaj. I tak czekałem do Piątku.
Rano sms. Jedź tu i tu dokładny adres po drodze. Wiedziałem jedynie, że załadunek ma być między Bambergiem a Bejrutem niedaleko A70. Żarcie, pompowanie i dzida. Po drodze dostałem dokładny adres, zjechałem na parking sprawdziłem i pojechałem. Adres znalazłem... ale stanąłem obok... Kościoła... Pierwsza myśl: w piz** coś pochrznaniłem. Sprawdzam ale wszystko się zgadza. Mała firma znjadowała się za kościołem. Dalej poszło już sprawnie. Załadunek jakiś pułek sklepowych. W sumie te europalety ważyły więcej niż te kosze ale co mnie to obchodzi. Jest ładunek? Jest. To go dostarczam. Krótka piłka, prosta sprawa jak jeb... jak młocka. Załadowany udałem się w kierunku Jędrzychowic. Doleciałem do BP przy A4 skąd w piątek na 3.5h jazdy dotarłem do domu.
Polska – Szwajcaria – Niemcy – Polska
Weekend udany. Spokój, cisza, jakiś wypad do znajomych. Wszystko to pękło jak bańka mydlana na myśl o wyjeździe do Warszawy. Ale w końcu to jest transport ciężki i nie ma srania po krzakach jak mawiał znajomy z technikum. Pół wieczoru nastawiałem się psychicznie a nawet przez chwilę zrodziła się myśl czy nie zrobić sobie termosiku melisy, co by czasem mi łeb nie pizgnął w kabinie jak będę w stolicy. W Poniedziałek z rańca wystartowałem. Poleciałem na Łódź potem Piotrków dalej do Mszczonowa (wam też się ze szczynami kojarzy? ) i 50 aż do Wyszogrodu i na Nowy Dwór skąd zaatakowałem stolicę. O dziwo poszło sprawnie. Zajechałem, rozebrałem teściową do półnaga i czekałem na wózkowego. Zrzucił dachówkę i pognałem w drugie miejsce zrzutki. Tu już przeprawa była i po drodze mnie jakiś taryfiarz dosyć zdrowo zagotował ale doleciałem. Zrzucałem w okolicach Proctera i również poszło sprawnie. Sobie myśle: coś za dobrze idzie ale ok, chociaż potem się spaprało ale o tym później. W międzyczasie sms. Załadunek meblami w Węgrowie w środę odprawa na Żarskiej Wsi a w czwartek o 10 zrzutka w Szwajcarii w Niederbipp. Kurde pasuje, malina. Z Zabranieckiej przebiłem się do Sulejowa i dalej bokami do Węgrowa. Awizo na jutro ale ryzyk-fizyk idę do biura. Kurde idzie zajebiście, załadują już dzisiaj tylko muszę zaczekać. Załadowali, wyjechałem a 2 km od załadunku już był parking gdzie zrobiłem odpoczynek dobowy.
Planowałem ruszyć we wtorek o 4.00 wstaje bo zawór ostro przycisnął po wczorajszym piwku. Kiedy wychodzę widzę... taaa... ch*a widzę. Mgła jak by się całe niebo spuściło na ziemię. Stwierdziłem, że nie ma sensu taka jazda i wróciłem na wyro. Ustawiłem poonownie budzik na 6.00 Po dwóch godzinach mgła już stanowczo opadła. Poranna toaleta i ruszam. Droga mija, kilometry lecą. Przed Piotrkowem dzwoni forumowy kolega Ociu . Bajer leci, łeb nie myśli, nagle na wylocie z Gomulina pokazuje się miś uszatek wystawia fujarę z czerwoną gałą na końcu i karze zjeżdżać. Trochę się spóźnił i jedyne co mogłem zrobić to przytulić się do zajazdu autobusowego ale naczepa odstaje. Mówię, że tylko się poprawię ale policjant mówi, że Panie 5 minut i jedziesz dalej. Wychodzę a tu się okazuje, że trwa akcja jabłko-cebula. STOP! Wróć! Jabłko-cytryna. No i się okazało, że jaśnie Pan Barmanek sobie 66km/h w zabudowanym pocisnął. Mogę uniknąć kary, jeśli zjem cytrynę. Ha! By się zdziwił bo od małęgo w sumie lubię jeść czasem cytrynę i jeden kawałek to dla mnie pikuś... Pan Pikuś. Opędzlowałem cytrynę podziękowałem, że na tym się skończyło i oczywiście potulnie obiecałem, że będę jeździł zgodnie z panującymi przepisami. (Ha Ha. Taki C**j! Łeb w dół i trza zapier... jak mawia Kłaliti. A ty Ociu, masz szczęście chopie bo byś stawiał halbe ciulu jakby przyszło płacić ). Na dokładnie 4.30 doleciałem do Portu8 w Osjakowie . Pracuje tam znajoma więc dostałem zniżkę zniżki i zjadłem soczyste śniadanie. Potem podjechałem do Wielunia, zalałem kociołki następnie do Wieruszowa do firmy zostawić papiery i wziąć zaliczkę i w końcu udałem się w kierunku Jędrzychowic. Doleciałem na Żarską Wieś, zrobiłem zakupy, prysznic i spać.
Po godzinie 7.00 zameldowałem się na spedycji. Zostawiłem dokumenty i wróciłem założyć linkę celną, bo dopiero po zaplombowaniu pojazdu, babka zgłasza dokumenty do rejestru w celu wyrobienia dokumentów celnych. Zjadłem śniadanie, ogarnąłem kabinę i umówiłem się na ustawkę z Kłalitim, który leciał na Espanie. Odebrałem papiery i ruszyłem. Zjechaliśmy się przed granicą a za tunelem doszedł mnie jego biały Mietek. Między Dreznem a Chemnitz pierwsza pauza bo Markowi wyszły godziny. Siedzimy w jego Mieczysławie i przychodzi chłop się zapytać czy on dobrze jedzie do Lotniska Schoenefleden w Berlinie... Brak słów. Mi ręce opadły. Cisza. Słońce zaszło jakiejś kobicie dziecko na rękach płakać zaczęło. Marek patrzy na mnie ale widzę, że chętnie by pizgnął śmeichem. Tłumaczymy jegomościowi, że w ogóle obrał zły kierunek i jak powinien się kierować informując, że zjazd na A13 jest zamknięty. Byłbym w stanie uwierzyć, jakby pojawił się artykuł o Polaku, który próbował przedostać się zamkniętym odcinkiem autostrady. Krótko komentując kochani: mózg rozj*any. Nie rozumiem, jak można nie mieć choć podstawowej orientacji w terenie i jechać po prostu na pałę. Żeby jeszcze atlas czy mapę miał. Ale on nic nie miał null, zero. Się dziwić, że jakiś chłopek zamiast jechać do Anglii to pociekł do Hiszpanii bo tak mu „kaśka” znalazła. I nie zdziwił go fakt, że dostał się na miejsce rozładunku nie przepływając kanału La Manche czy przejeżdżając Eurotunnelem. Po pauzie ruszyliśmy dalej. Po 2 godzinach mnie kończyła się zmiana i stanęliśmy na kolejną pauzę. Od razu doskoczyli do nas Jehowi wręczając gazetki (dzięki! Właśnie nie miałem nic żeby podłożyć pod butle gazową!) Ja pędzlowałem posiłek a Marek poszedł nawracać niewiernych. Dokręciłem pauzę i lecimy dalej. Po 1.5 godziny okazuje się, że Markowi nie dokręciło pauzy i musi stawać bo kończy mu się zmiana. Pożegnaliśmy się i on zjechał ja pocisnąłem dalej. Doleciałem do Heilbronnu i tu szczęście się kończy. Odwaliłem w prawie 20km korku. Marek miał zamiar podciągnąć ale od razu go poinformowałem, że nie ma najmniejszego sensu dalsza jazda. Przebiłem się przez Heilbronn i zjechałem na autohofa w Bad Rapenau. Znalazłem jedno z ostatnich miejsc i poszedłem w kimę. Myślałem sobie, że jutro ruszając o 5 przejadę bez problemu zwężki w Karlsruhe i dolecę do Basel.
Wyjazd z autohofu zajął mi prawie 20 minut ale w końcu dostałem się do A6 a za 35km do A5 i kierunek Basel. Wszystko szło pięknie, aż się zesrało. Na jednym ze zjazdów Chłopak z wywrotką uderzył w tył drugiego pojazdu i autostrada zablokowana. Sprawa musiała być świeża, bo kiedy dojechałem dopiero dojeżdżały karetki, policja i inne służby ratownicze. Skoro i tak nigdzie nie jadę to zrobiłem śniadanie. Jajecznica z cebulą i parę kawałków chleba z szynką i ogórkiem. Ci, którzy mnie znają i im mówię jaką mam przemianę dziwią się, gdzie ja to mieszczę. A tu klata zapadnięta jak dziura po wapnie. Zjadłem śniadanie odstałem z jakieś 2 godziny i wszystko ruszyło. Jak to wszystko ruszyło, to każda zwężka czy jakiekolwiek roboty kończyły się korkiem i tak wyjeżdżając o godzinie 5 zameldowałem się na terminalu w Basel o godzinie 13. Odprawiłem papiery i poleciałem dalej. Na wyjeździe był incydent bo jakiś Niemiec osobówką poszedł pasem na tranzyt dla ciężarówek. Cofnęli gościa pod eskortą ochroniarzy jeden go kierował a drugi za nim trzymał rękę na kaburze. W sumie nie ma się co dziwić, gościu z wyglądu jakiś turek czy inny muzuł więc dmuchali na zimne. Po godzinie zameldowałem się w Niederbipp w firmie i dostałem przydział na rampę. Zanim podjechałem odpiąłem pasy bo ze środka nie było szans na ich ściągnięcie. Po drodze jeszcze jakiś Szkop, który myślał, że jest u siebie i się podstawił od tak pod moją rampę (moja rampa!!! ). Wróciłem i się spytałem, gdzie mam stać skoro ktoś się w moją rampę władował. Nie znam dokładnie tego mieszanego języka używanego w Szwajcarii ale kierownik ostro tam jechał po tym Niemcu. Chłopek odjechał ja się podstawiłem i zrzuciłem ładunek. Odjechałem na parking i czekałem do jutra na kolejne zlecenie.
Mamy Piątek. Piątek Piątek Stau u Niemca początek. Parking zapchany mózg rozj... sami wiecie o co chodzi. Dostałem zlecenie. Załadunek przez płot a rozładunek u Niemca w okolicach Stuttgartu. Wszystko fajnie ale zrzutka w poniedziałek. Se myślę no już ciul ważne, że nie będę stał jak jak frajer. Zajechałem i zagruziłem. W międzyczasie dostałem już zlecenie na załadunek do kraju i ponowny załadunek do Lichtensteinu z Polski. Odprawiłem towar na Basel i poleciałem na Karlsruhe. Musielibyście widzieć jakiego miałem banana na ryju jak opyliłem korek w Karlsruhe zjeżdżając na A8 w kierunku Stuttgartu. Stójcie i niech wam tam żył na pulokach pękają. Zajechałem na niby pompie a tak naprawdę na dzikusie bo pompa była pod drugiej stronie a atlas pokazywał, że po obu stronach. Na szczęście nie byłem sam bo dojechał wieczorem Piotrek z Poznania, który jeździł silosem u Niemca. Pozdro dla niego bo naprawdę w porządku gość. Po raz pierwszy siedziałem najnowszym modelu Iveco czyli Kił-Wayu, okazało się, że jest wixiarzem, pamięta stare imprezy Ekwadoru a kilkukrotnie stał na bramce więc było o czym gadać. W niedziele poszliśmy do Burger Kinga, gdzie każdy zostawił po ponad 10 euro a po powrocie wyciągaliśmy gary i robiliśmy porządny obiad. Aaa... no i hit tego weekendu, to jakiś czeski prymityw co chciał, żebyśmy mu zgolili włosy na głowie ale już całkowicie ukrzyżował mnie jak odpalił, że na klacie też . Sądzę, że nie jeden goryl by mu zazdrościł takiego zakrzewienia.
W niedzielę razem z Piotrkiem poszliśmy do Burger Kinga, na „obiad” dla mnie to była zagrycha do pierwszego dania niż obiad. Każdy zostawił z nas po ponad 10 euro a po powrocie, każdy z nas wyciągnął gary i zaczął robić specyfiki. Wieczorem zaprosiłem go do mnie na film i browarka. Jak się okazało, Piotrek był nie palący i nie pijący. Głupio byłoby samemu siedzieć i pić piwo ale Piotrek kazał się nie przejmować w zamian chętnie częstował się babką czekoladą i ciastkami. Obejrzeliśmy Amerykańskiego Snajpera, nagrałem mu sety z Ekwadoru a na pożegnanie życzyłem, żeby jeszcze kiedyś się zjechać. Piotrek odpowiedział, że „góra z górą się nie zejdzie ale człowiek z człowiekiem zawsze”. Jak się okazało po jakimś czasie miał 100% racji. Co działo się w kolejnych tygodniach dowiedziecie się w kolejnej części. Na koniec skromne zdjęcia. Mam nadzieję, że będę mógł uchwycić coś ciekawego. Pozdrawiam i mam nadzieję, że styl pisania przypadnie wam do gustu. Strzała!
|